Oto najwspanialsze
owoce. Oto owoce
idealne.
Nie ma lepszych owoców od tych, bo być nie
może.
Nie mogą być owoce lepsze od tych, bo te są idealne,
a nic nie może być lepszego od ideału. Wszak ideał to
ideał.
Nic się z nim równać nie może. Spośród wszystkich owoców najbliższe
ideału są arbuzy. Zatem te idealne są do arbuzów podobne. Są
wielkości
średnich arbuzów i chociaż zdarzają się okazy trochę
większe i trochę mniejsze,
to różnice te są doprawdy nieznaczne, na tyle nieznaczne,
że stwierdzenie,
iż są jednakowej wielkości nie odbiegałoby od prawdy. Są
też zdecydowanie bardziej
od arbuzów regularne jeśli chodzi o kształt. Nie spotyka
się okazów zdecydowanie
jajowatych, tak jak nie występują okazy zdecydowanie
wydłużone, prawie walcowate
– można bez specjalnego wahania i bez obaw stwierdzić, iż
są jednakowego kształtu i ten
kształt jest bardzo zbliżony do kuli. Jednak to nie
wielkość, ani kształt przyczyniają
się do ich idealności. Mają grubą, zieloną skórę, a
rozkrojone, lub rozłupane ujawniają
czerwone wnętrze, płomienne lub krwiste lub słoneczne, jak kto
woli. I wtedy widać pierwszą
różnicę, jakże istotną: nie mają pestek! Tych małych,
czarnych, co zdają się nieprzeliczone.
Nie trzeba zatem dłubać w kruchym miąższu. Ani nie trzeba
nic wypluwać. Nic nie przeszkadza
rozkoszować się smakiem, nic tej rozkoszy nie zakłóca, nie
odwraca naszej uwagi, nie sprawia,
że język i zęby są ostrożne, powściągliwe, choć chciałyby
być niepohamowane i nieograniczane
w detekcji tego smaku... Smak. Otóż to. Ta druga, równie
istotna różnica dotyczy właśnie
smaku. Smakują dokładnie tak jak arbuz, a dokładniej: tak
jak środek arbuza. Ten bowiem jest
najsłodszy – im bliżej skóry, tym miąższ swą słodycz
traci. A tu nie! Tu stopień słodyczy
nie zmienia się. A gdyby tak nie
było skóry? Gdyby tak rósł sam miąższ? No, chyba że
skóra byłaby jadalna i równie słodka. Coś przecież musi
stabilizować miąższ. Musi być
jakiś element nośny, konstrukcyjny, coś co umożliwia
ukrojenie kawałka i trzymanie go
w dłoni. Chyba że miąższ zagarniać rękami. Wkładać weń
dłonie jak w watę, jak w pianę,
jeść garściami, dosłownie. A potem mieć ręce lepkie i
upaprane? Mimo tych upapranych
rąk byłoby nader pięknie. Ręce można przecież umyć.... Lecz taka kula jaskrawa, słodka
i soczysta przyciągałaby chmary nienażartych owadów w najprzeróżniejszych stadiach
rozwojowych. I choć one same w sobie fascynowałyby urodą,
a jeśli nie urodą to
przynajmniej fantazyjnością kształtów i kolorów, to byłyby
w tym momencie
paskudne i wredne. A jeszcze przylepiałby się do tego kurz
i wszelakie
pyłki i paprochy. Więc z dwojga złego lepsza
ciemnozielona,
gruba łupina, niż skorupa z brudu. Brud? Kurz? Paprochy?
Tu – w Liberlandii? Niesłychane. Niewidziane.
Jak by się nazywał taki owoc idealny? A
musi mieć nazwę? Czyż nie jest tak, że
nazwany już nie byłby
idealny?