Pod koniec kwietnia w roku pandemii nie odbył się Kongres Stożkologiczny.

Jakkolwiek dziwaczny mógł się on wydawać, wcale nie był dziwaczniejszy od wielu innych. Stożkologia jest dziedziną zupełnie nieznaną i ten kongres miał zapoczątkować jej triumfalny pochód po marginesach i obrzeżach wszelkiego rodzaju, nie wspominając o manowcach. Niejeden kongres dotyczył tematu niezrozumiałego. Niejeden też został odwołany i się nie odbył. Niejeden był zupełnie niepotrzebny.

Powodem zorganizowania Kongresu była prezentacja Stożkanii. Oczywiście książka nie została zaprezentowana, bo nie było jej komu zaprezentować. Zatem można z czystym sumieniem i bez kokieterii napisać, że (nie) podobała się nikomu. Niewątpliwie lepiej byłoby, gdyby w ogóle nie została napisana, albo przynajmniej nie wydrukowano jej na czas. Niestety książka została napisana, a kilka jej egzemplarzy wydrukowano. Prezentacja byłaby krótka, gdyż akurat ta książka nie wymaga specjalnej instrukcji obsługi, jest w obsłudze dosyć intuicyjna. Ponieważ Stożkania jest pierwszą próbą opisania świata stożkowego o podstawie trójkątnej, wydawało się, że to ważne wydarzenie zasługuje na specjalną, kongresową właśnie, oprawę, tym bardziej, że jest to próba niezbyt udana, żeby nie napisać beznadziejna. Kongres miał zapoczątkować badania, które w przyszłości zaowocują bardziej udanymi próbami opisu tego fenomenu. Tak się jednak złożyło, że wybitny znawca starożytności, tłumacz Euklidesa, Heraklita i Parmenidesa, K.M., nie wygłosił wykładu na temat Archimedesa i badanych przez niego krzywych stożkowych (albo na temat czegoś zupełnie innego – wybór Archimedesa wszak wydawał się oczywisty, przeto trywialny, a K.M. nie wygląda na kogoś, kogo zadowalają trywialne oczywistości, oj nie). J.S., mój znakomity kolega ze studiów, znawca architektonicznych, urbanistycznych i politycznych labiryntów, nie opowiedział o budowlach w kształcie stożków odwróconych i przewróconych, jak również o ich ukrytej obecności we wszystkim i wszędzie. S.Z., koneserka sztuki wszelkiej i ekspert w dziedzinie fotografii cyfrowej (lecz czy stożkowej?) nie udowodniła wyższości pędzli stożkowatych nad prostopadłościennymi, więc nie wiadomo czy właśnie to miała udowodnić, czy coś zupełnie innego. K.S., wielce zacny gambista, nie zagrał koncertu i nie przekonał nikogo, że viola da gamba idealnie nadaje się do grania muzyki stożkowej; nie wiadomo też, który z zaproponowanych wariantów wybrał i czy nie zaproponowałby własnego, nieopisanego w książce.
Tylko R.N. pokazał w ogrodzie cztery przykłady dużej (nie)klasycznej liBeratury stożkańskiej – przykładów małej już nie przygotował i nie pokazał ich w domu, nie wiadomo czy z lenistwa czy z braku przekonania.

Pierwszy był dosyć udany, choć rozmieszczenie tekstu wydaje się nieco przypadkowe:













bezlistna niebezwstydna
na krawędzi wiosny
nad suszy przepaścią
niechcący olśniewam
błyszczę delikatnie
szumię cichutko






Drugi był znacznie mniej udany, a to głównie dlatego, że tekst powinien zamknąć się w okręgu, podczas gdy ostatni wyraz wypadł z niego i zepsuł efekt obręczy.




ale szczy na mnie słońcem niebo bezczelnie bezchmurne



Trzeci, największy, niejako główny, zbyt przypominał ostrosłup, a to za sprawą małej liczby żerdzi. Niekonsekwencja pojawiła się też w braku zakończenia: wstęga powinna się rozdwajać, niczym język węża, i rozbiegać w przeciwne strony, niestety została ucięta za wcześnie, chyba przez nieuwagę – lecz skąd ta nieuwaga?





Pewnego dnia, nie wiadomo czy słonecznego, wietrznego, zamglonego, zachmurzonego, ciepłego, upalnego, słotnego, nie wiadomo też czy wiosennego czy letniego (bo na pewno nie zimowego, jako że zim już nie było), dnia nieokreślonego, który mógłby być każdym z takich dni, w ogrodzie chaotycznym i nieuporządkowanym, dobrowolnie, świadomie zdziczałym, pojawiła się dziwna struktura. Przypominała stożkowaty, prymitywny szałas, przy którym wigwam pyszniłby się konstrukcyjnym wyrafinowaniem, nie była jednak pusta, lecz wypełniona gałęziami, jakby chciała dać jasno do zrozumienia, że nie należy do niej wchodzić, lecz tylko ją obchodzić. To wielka naiwność sądzić, że w ten sposób uda się powstrzymać zwyrodniałą ludzką żądzę włażenia wszędzie gdzie się da i nie da. Niemniej jak na razie struktura odniosła ogromny sukces. Ludzie, którzy nielicznie zgromadzili się w tym miejscu, by na jedno popołudnie oddać się rozkoszy, jakże wątpliwej dla wielu innych, obcowania z abstrakcją i absurdem teoretyczno-imaginacyjnym, chodzili dookoła i nie przejawiali ochoty do czynów brutalnych i niweczących, które udają delikatność i poszanowanie. Ów szałas był okręcony materiałem przypominającym papier i mgłę – czyż papier nie jest skondensowaną mgłą zapewniającą nieskończone błądzenie? – lecz to w żaden sposób nie czyniło z szałasu nawet szkicowego modelu wieży Babel. Na wstędze napisany był tekst. Zaczynał się na wierzchołku i spiralnie opadał ku podstawie, którą stanowił pięciokąt ułożony z betonowych słupów kiedyś podtrzymujących drewniane przęsła płotu ze zwykłych sztachet. Pięciokąt wcale nie udawał okręgu, był tym czym był, zwykłym krawężnikiem wydzielającym miejsce na ognisko, wcale nie jakimś tajemnym pentagramem, w co jakże wielu chciałoby wierzyć i tego się w nim dopatrywać. Takie rozmieszczenie tekstu wymagało od czytelników krążenia wokół tej dziwacznej księgi, wcale nie na podobieństwo planet obiegających słońce, gdyż ich głowy musiały się ciągle zniżać, a w związku z tym plecy pochylać, orbita opadać, co mogło, choć nie musiało, powodować dodatkowe zawroty i zamęt. Dodatkowe, ponieważ podstawowy zamęt i zawroty wywoływało jak zwykle pytanie, którego nie powinno się zadawać, lecz które zadają wszyscy, wszędzie i zawsze, a szczególnie w takich sytuacjach jak ta: PO CO TO JEST? Pytanie CO TO JEST? nie musiało być zadawane, gdyż wszyscy widzieli, a skoro widzieli, to i wiedzieli. Nikt przecież nie zobaczył statku kosmicznego, co przybył z krańców stożkowego Wszechświata. Wszyscy widzieli w miarę równo przycięte, cieńsze od ludzkiej ręki, ustawione w kozioł leszczynowe drągi okręcone białawym materiałem zapisanym kolorowymi literami. Po co te kolory? Stara ludowa mądrość podpowiedziałaby, że dla zmylenia przeciwnika, zaś inna równie ludowa i równie stara mądrość dodałaby, uprzedzając kolejne pytanie, że przeciwnik jest wszędzie i przeciwnikiem jest wszystko i wszyscy, należy więc zachować czujność. Hipoteza, że oto twórca tego dzieła przygotował sam dla siebie stos, żeby zostać na nim spalony według własnego, a nie cudzego uznania, zostałaby poczytana za zbyt absurdalną, nawet w tej absurdalnej krainie, do niczyjej głowy nie zapukała, ani nie zbliżyła się na tyle, by znaleźć się w zasięgu wzroku, słuchu, węchu, dotyku czy intelektu. Nie chodziło też o to, by spalić uroczyście i quasi-rytualnie klasyczne dzieło literatury stożkańskiej, gdyż takim dziełem ten szałas liter i słów nie był. Rozpalenie takiego stosu dałoby płomień zaiste ogromny, sięgający może nawet ponad korony licznie rosnących tu drzew dojrzale wybujałych. Taki płomień nie tylko wypaliłby dziurę w niebie, lecz przede wszystkim pożarłby cały ogród, czego nikt nie chciał ani nie pragnął nawet najskryciej. Nie chodziło też o to, by opowieść zamokła i zniknęła wraz z rozpuszczającymi się literami. To musiałby być porządny deszcz, a takie nie padały od dawna i raczej nie należało ich oczekiwać. Zresztą wystarczyłoby rozłożyć papier-mgłę na trawie, żadna konstrukcja, żadna przestrzenna struktura nie była potrzebna, by akt rozpuszczenia się, akt spłukania, wyprania, dokonał się… Rozważania tych i innych kwestii stawały się coraz trudniejsze i coraz bardziej uciążliwe, ponieważ teraz należało już czytać czołgając się, co sprzyjało przyjęciu odpowiedzi, iż chodzi tu zapewne o to, by dzieło pozostało niepojęte, by było niczym dysk z Fajstos – i nie przeszkadzałby w tym fakt, że dysku z Fajstos nie odczytano, zaś stożek z Dolnej odczytano bez najmniejszych trudności. Przecież i tak wiadomo, że to kamuflaż, dzieło maskujące, że w swej głębokiej istocie jest zupełnie czymś innym niż jest, a czym, to się okaże, wystarczy podążać jego tropem, ten zaprowadzi nas nie wiadomo dokąd. Oto bowiem sięgnęliśmy podstawy stożka, a końca opowieści nie widać. To jakaś podstępna niespójność, złe dopasowanie elementów składających się na tę opowieść. Jak się ona dalej rozwinie? I czytelnicy zabrali się za rozwijanie opowieści licząc na wartką akcję i porywające szermierki słowne postaci, które wreszcie wyłonią się z mgły papieru. Jednocześnie zastanawiali się, dokąd ich to wszystko zaprowadzi: czy w głąb dzikiego ogrodu i dalej na łąkę, w otchłań lasu, czy po niezbyt krętych schodach do podniebnego labiryntu? . . . Szczególnie teraz, kiedy struktura zaczynała coraz bardziej przypominać czapkę czarnoksiężnika. No dokąd? Do kąd… Gdzie są kędy?





Czwarty był najlepszy. No cóż, owoc zdobytego doświadczenia. Szkoda, że nie było piątego, szóstego czy siódmego. Szkoda, że nie było wewnątrz tych dzieł jakiegoś źródła światła – duchy Stożkanii nawiedziłyby nocą budzący się do życia ogród.






    szczęście to czy nie
    móc się schować w gąszczu
    dać się spowić słownej mgle
    kto to wie
    kto to wie



Tak, wszystko mogłoby być lepiej wykonane, oj mogłoby… Usprawiedliwieniem niechlujstwa i szkicowości, które też mają swój urok, niech będzie to, że R.N. wiedział, że zaraz wszystko zdemontuje, że to tylko przymiarka, próba generalna, że flizeliny trochę za mało, a jechać do miasta i kupować nie było jak, no i ten okropny charakter odręcznego pisma już nie do naprawienia… Zresztą, po cóż stroić drzewa, po co je krępować, kiedy za chwilę pokryją się płonącą zielenią świeżego listowia. Także rozliczne ptactwo wydawało się uszczęśliwione – nikt im nie przeszkadzał w ich twórczości.

Nikt też nie spróbował specjalnie nieupieczonego na tę okazję tortu stożkoladowego.

Wszystkim nieuczestnikom kongresu dziękuję serdecznie za entuzjazm i gotowość.