Historia jednego zszywania


Oczywiście chodzi o zszywanie książki, a nie o cerowanie skarpetki. No i, co równie oczywiste, chodzi o zszywanie ręczne. Oraz, co mniej oczywiste, chodzi o tak zwaną oprawę dalekowschodnią polegającą na tym, że zszywamy kartki ułożone w stos, a nie w składki. Zszywamy jakby na prostokątną okrętkę i na zewnątrz, więc nitka pozostaje widoczna. To bardzo prosta i jednocześnie dosyć efektowna oprawa, pod warunkiem, że szycie zostało wykonane starannie, a nić odpowiednio dobrana.

W tym przypadku nicią jest tak zwana dratwa, czyli mocna nić lniana, w naturalnym, szarym kolorze, bardzo szlachetna w swej prostocie, w braku wyrafinowania i delikatności, w swej surowości.

Jednak najpierw należy wywiercić otworki. Nikt nie ma tak silnych dłoni, by najostrzejszą nawet igłą przebić stos papieru grubości palca albo dwóch i przeciągnąć przezeń nić tak, jakby to był kawałek bawełny. Nawet kilkanaście kawałków bawełny ułożonych jeden na drugim dałoby się przebić bez trudu. Stu kilkudziesięciu kartek nie da się przebić nawet niezwykłą igłą i z ogromnym, największym trudem. Trzeba wiercić. Tym bardziej, że dziurki muszą mieć średnicę kilkakrotnie większą od igły, ponieważ nić będzie przez nie przeciągana co najmniej trzy razy.

Nić powinna być pięć razy dłuższa niż książka. Z reguły mamy do czynienia z nitką długości metra, lub ciut więcej, a jeśli książka jest bardzo gruba, to półtora metra. Nie są to wielkości monstrualne, nad którym nie sposób zapanować.

Układamy książkę na krawędzi stołu, grzbietem do nas. Zaczynamy od prawej strony. Wkładamy igłę od góry do pierwszej dziurki i przeciągamy całą nić, zostawiając na górze kilkucentymetrowy kawałek. Przytrzymujemy go palcem, żeby się nie wymknął, wyciągamy igłę od dołu i również od dołu wsuwamy ją do następnej dziurki, czyli drugiej od prawej. Wyciągamy igłę od góry, przeciągamy całą nitkę, okręcamy grzbiet i z powrotem wsuwamy igłę od dołu w tę samą dziurkę. Potem wkładamy igłę do trzeciej dziurki, od góry, przeciągamy nić przez trzecią dziurkę, okręcamy grzbiet i wkładamy z powrotem igłę do tej samej dziurki też od góry. Wyciągamy igłę od dołu i wkładamy ją do czwartej dziurki, też od dołu. Przeciągamy nić przez czwartą dziurkę. Wyciągamy igłę od góry, okręcamy grzbiet… I tak dalej. Otrzymujemy w ten sposób ścieg okrętkowo-fastrygowy.

Wszystko proste. Właściwie nic nie powinno się zdarzyć. A jednak się dzieje.

Dlaczego się dzieje? Chciałoby się napisać, że wszystko przez to wielokrotnie przewlekanie przez dziurki, które na pewno nie są w środku idealnie gładkie, a poza tym mają ostre krawędzie i nić, która też nie jest przecież idealnie gładka, chociaż na gładką wygląda, nawet lekko połyskuje, zaczyna się delikatnie strzępić, tarcie wzrasta, rozmaite siły zaczynają działać coraz śmielej i po pewnym czasie to, co było proste, choć nie sztywne, zaczyna się wyginać i skręcać, a jeszcze nie należy zapominać, że nić została odwinięta ze szpulki, więc niejako jest przyzwyczajona do bycia pokręconą, dlatego trzeba cały czas pamiętać, żeby opadała luźno, swobodnie, pod własnym ciężarem, to nic że minimalnym, ale jednak ciężarem, rozprostowywała się przezwyciężając niemal nieodpartą chęć do spiralnego skręcania się w sznurek, bo jeśli się tego nie okiełzna, to wystarczy odrobina nieuwagi, zbyt gwałtowne szarpnięcie i supełek gotowy. Z reguły są to supełki pozorne, czyli splątania, które wyglądają jak specjalnie zawiązane, a w istocie wcale nie są zawiązywane, więc da się je odplątać stosunkowo łatwo, pod warunkiem zachowania zimnej krwi, gdyż wściekanie się doprowadza do zaciśnięcia tego co już zasupłane i do jeszcze większego zasupłania, a ostatecznie do utworzenia węzła nierozwiązywalnego, choć nie zawiązanego. A jeśli uda się supełek rozsupłać, to potem trzeba podwoić uwagę, ponieważ nić raz zasupłana traci swoją naturalną elastyczność i tylko czyha na następną sposobność, by się zaplątać jeszcze bardziej, zacisnąć jeszcze ściślej.

No dobrze. Wystarczy. Chciałoby się też napisać, że to tylko lniana nić, a lniana nic to nie kabel.


<<<