Nie zrobiłem wtedy żadnych zdjęć. Sfotografowałem szopę rok później, kiedy teksty napisane białą kredką na poszarzałych, chropawych deskach wyblakły, zatarły się, ledwie je było widać, a przeczytać już się ich nie dało.








Żywioł żywiołów. Przestrzeń umysłu.
Szopa. Buda. Barak. Wszechświat cały.
Obejdź go wkoło. Zobacz z każdej strony.
Z lewej i z prawej. Z przodu i z tyłu.
Wejdź na drabinę. Oglądnij go z góry.
(Chmury z mchu, ciemne niebo, gwiazdy pogaszone.)
A dołu nie kop. Ziemia strasznie twarda.
Nie wart jest spód twojego zachodu.
Wabi cię środek? Jego tajemnica
mroczna i cicha? Otwórz więc drzwi.
Wpuść światło, wrzawę, ludzi, ruch...
Utkniesz tam, jak teraz tu utknąłeś.
Lepiej patrz przez szpary, chociaż mało widać.
Pław się w domysłach, na potęgę zmyślaj.





Wtedy tekst był wyraźny, choć nie błyszczał i oczu nie raził… Dostawiłem do szopy drabinę trochę od niej wyższą, ciągle jeszcze niebieską, bo kiedyś wchodziło się po niej na strych, a drewniana klapa zamykająca dziurę w stropie też była pomalowana na niebiesko. Nie wiem po co o tym piszę, gdyż niebieskość drabiny była bez znaczenia – mogła jedynie zachęcać albo odstraszać; zapewne robiła i jedno i drugie, gdyż mało kto zdecydował się na nią wejść i zobaczyć chmury z mchu.

Dookoła trawnika przed domem rozstawiłem „domki dla książek”. Nieregularnie, w grupach po dwa, trzy. Wkopałem w ziemię pnie uschniętych leszczyn, a do nich przymocowałem drewniane skrzynki na owoce pomalowane niejaskrawo: ciemny brąz, szarość, granat, zgaszona biel. Niebieska drabina pasowała… W każdej skrzynce umieściłem jedną książkę. „Rzeczy o drewnie” były niedaleko pniaka do rąbania. „Rzeczy o wodzie” przy starym, zarośniętym oczku wodnym. „Rzeczy o ziemi i metalu” przy ogromnym jesionie, lecz tuż nad trawą, blisko gruntu, więc należało się do nich schylić, albo przykucnąć. „Rzeczy o ogniu” przy garażu-kotłowni, dyskretnie zapraszając do obejrzenia pieca. „Rzeczy o plastiku” nieco z boku i nie w drewnianych skrzynkach, lecz w plastikowym kontenerku ustawionym niestety nie na plastikowej rurze. Zaś „Rzeczy o powietrzu” unosiły się w skrzynkach przywiązanych do żerdzi umocowanej między drzewami.

Przyjechali ludzie. Znajomi i nieznajomi. Oglądnęli, trochę poczytali. Wysłuchali żywiołowego koncertu na flet prosty i bębny. Pojechali zanim zrobiło się ciemno. Zaraz po ich odjeździe zebrałem wszystkie książki, żeby nie dosięgnął ich żywioł wilgoci.

Następnego dnia zdemontowałem „domki dla książek”. Została tylko żerdź. Nie wiem dlaczego… I dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nie zrobiłem żadnego zdjęcia.



Niech żyje ulotność chwili.