Nowa siedziba Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Kielcach. Budynek dawnego liceum geologicznego zaadaptowany do nowych celów. Sala bardzo duża i zupełnie pusta. Teraz galeria - potem być może magazyn, wszak książek wciąż przybywa i przybywa... Buduję w środku pokój – taki, żeby można było w nim wygodnie siąść w fotelu, albo przy biurku, wziąć z półki książkę i poczytać. Ściany robię z półprzezroczystej, białej flizeliny. Pociąłem ją na kwadraty o boku 90 centymetrów i na każdym napisałem białą kredką jedną literę. Układają się w zdanie, które można odczytać chodząc wokół pokoju:

A DOOKOŁA KAŻDEJ KSIĄŻKI CICHO SZEMRZĄCA LŚNIĄCA PUSTKA

Czterdzieści sześć liter, siedem spacji i dwa puste miejsca na wejście. Więcej nie może być, bo więcej się nie zmieści. I dobrze. Nie potrzeba więcej. Cóż tu więcej pisać? ...... Miałem jeszcze napisać jedno zdanie. Bardzo długie. Na podłodze. Tuż przy ścianie. Biegłoby ono dookoła całej sali. Miało coś opowiadać o pustej ścianie. Czyli o tym najważniejszym momencie w całym długim i pokrętnym procesie powstawania książki, kiedy to co wypełnia mój umysł musi się z niego wydostać i pojawić w jakiejś postaci na kartce papieru. Albo na czymś innym ..... Ale go nie napisałem. Z różnych powodów. Może i lepiej. Bo to wcale nie najważniejszy moment. To tak samo ważny moment jak każdy inny. No, może najbardziej nieuchwytny. Jak zasypianie.







Teraz, czyli jedenaście lat później, myślę, że nie powinienem robić "pokoju". Powinienem każdą książkę umieścić na oddzielnym pulpicie i każdą otoczyć kwadratowym cylindrem z białej flizeliny. Byłyby jak drzewa bez liści i gałęzi, jak słupy mgły. Kolumny nie podpierające niczego - bez nich niebo się nam na głowę nie zwali...
Las książek. Puszcza papierowa.
Tym razem całą podłogę pokryłbym literami, wyrazami, fragmentami połamanych, nadgniłych zdań... Ot, gleba-słownik, semantyczny humus.