Jestem w
restauracji. W karcie czytam: bliny. Bliny? No,
bliny. Po prostu bliny. Oczywiście, że słyszałem.
Ale chyba nigdy nie jadłem. Czy ja kiedyś jadłem
bliny? Nie, chyba nie. Na pewno nie. Więc nie wiem
co to są bliny. Więc ja znam tylko słowo bliny. Ja
znam tylko pojęcie bliny. Może nawet tylko część
tego pojęcia. Bo czytam “bliny” i nic. Słyszę tylko
wewnętrznym uchem kilka fonemów zlepionych ze sobą w
jakiś dźwiękowy klaster, który nie wywołuje żadnego
obrazu. Co najwyżej jakieś mgliste skojarzenia.
Klusek? Coś w rodzaju dużego pieroga? Jakby
pasztecik? Coś nadziewane czymś? A może taki duży
kluch robiony na parze ...... Zaraz zamówię bliny.
Przyniosą mi bliny, zobaczę je, spróbuję i już będę
wiedział. Czy na pewno JUŻ będę wiedział? A gdybym
tak poszedł do kuchni i zobaczył jak robi się bliny?
Może wtedy wiedziałbym więcej. Może wróciłbym do
domu i sam zrobił bliny i wtedy wiedziałbym jeszcze
więcej. A gdybym zrobił ogromnego blina i wszedł do
niego i oglądnął go od środka? Ale byłbym wtedy w
blinie prawdziwym. W blinie rzeczywistym ...... A
dlaczego blin a nie na przykład flin
albo bombol? Stare pytania. Nudne pytania.
Nudne nie tylko dlatego, że ciągle powtarzane, ale
dlatego, że ciągle bez odpowiedzi. Bez zadowalającej
odpowiedzi. ...... Taki wielki blin? To trudne.
Chyba nawet niewykonalne. Bo i gdzie bym go
ugotował? Czy bliny się gotuje czy też może dusi
albo piecze albo smaży? A może kisi? Nie, blinów się
nie kisi. Coś mi podpowiada, że nie. Co mi
podpowiada? . . . . . . Blin. Blin. Blin . . . . .
Dublin. Dęblin. Norblin . . . . . . Czy w Dublinie
robią bliny? A w Dęblinie? Prędzej w Dęblinie niż w
Dublinie, ale kto wie, kto wie..... A może w
Norblinie robią bliny? W Norblinie już nic nie
robią. W Norblinie mogliby robić ogromne żeliwne
bliny, bo to przecież stary, od dawna już nieczynny
zakład metalurgiczny przemieniony na muzeum. Na
przykład w hali 1000 ton. Ach! Tysiąctonowe żeliwne
bliny! Żelbliny! ...... Niepoprawne skojarzenia.
Szalona etymologia. Niepokojące powinowactwa
dźwiękowe....... Lecz to też wchodzi w skład pojęcia
“blin”. . . . . . Co to więc jest to “pojęcie”? Coś
gąbczastego, miękkiego, mazistego, ręce się zapadają
w cieście, ręce się kleją, palce całe usmarowane,
tracą czucie, niczego już nie mogą wyczuć . . . . .
. oczy też zaklejone . . . . . . blind blin
. . . . . uszy też zaklejone . . . . usta pełne,
oddychać się nie da, wyjść wyjść czym prędzej
wydostać się umyć wyczyścić ..... No i wyjdę, wymyję
się, oczyszczę i co ja taki czysty będę wiedział o
tłustym, miękkim, plastelinowatym blinie?
Dlaczego Norblin?
Przede wszystkim dlatego,
że jest. Wiem gdzie jest i wiem jak do niego
wejść. Nie wiem zaś gdzie szukać blina – nie wiem
też jak miałbym do niego wejść. A poza tym, to w
Norblinie (a nie w blinie, ani nie w Dublinie, ani
w Dęblinie) odbywają się targi sztuki wARTo, które
są niejako akuszerem tego pomysłu. Nie bez
znaczenia jest także to, że w słowie “norblin”
zawarte jest słowo “libro” czyli esperancka (czy
też łacińsko-esperancka) “książka”, a nie ma jej w
słowach “dublin”, “dęblin” czy “lublin”. Skoro
książka jest immanentnie wpisana w Norblina, nie
pozostaje nic innego jak ją napisać. Skoro jest
ona w Norblinie, to należy napisać ją wewnątrz
Norblina. Czyli na Norblinie. Dosłownie, a nie w
przenośni czy metaforycznie. Na ścianach, słupach,
podłodze. Oczywiście nie bezpośrednio na nich i
nie farbą olejną, bo to przecież wnętrza zabytkowe
..... Myślałem o pisaniu na przykład na tekturze
falistej (ale może to być też flizelina, papier
czy jakieś płótno albo wszystko razem), którą
można by rozwijać z rolki, podwieszać, przyczepiać
do ścian, tworzyć z niej dodatkowe ścianki i
przegrody, skręcać, przecinać, montować, kłaść na
podłodze, ale też wychodzić z “tekstem”
bezpośrednio na podłogę i maszyny (rysując-pisząc
kolorowymi kredami).... wprowadzać do takiego
“tekstu” elementy wyposażenia tych wnętrz – w
wyciętej dziurze może pojawić się wajcha-hieroglif
czy dźwignia-piktogram.... I tak dalej. Wtedy taka
dosłowność stałaby się metaforą wejścia w pojęcie.
Więc jeszcze dodatkowo znalazłbym się w metaforze
. . . . . . . . A potem musiałbym z tego labiryntu
wyjść.
Najpierw jednak wejść. I
napisać wszystko jednym ciągiem. Wyjść dopiero
wtedy, kiedy napiszę wszystko czyli kiedy
wydostanę się z pojęcia, w które wpadłem . . . . .
. Jedność dramatu pisarza i dramatu bohatera.
jedność czasu, miejsce i akcji piszącego i
opisywanego. Jedność piszącego i opisywanego.
Zatem nie byłoby ani piszącego, ani opisywanego.
Kto zatem by był? . . . . . . Nie byłoby też
opisu, bo samo pisanie byłoby akcją, dramatem,
przygodą – a miejscem akcji, tego
dramatu-przygody-zdarzenia byłby w zasadzie mój
umysł – umysł piszącego-opisywanego . . . . . .
wtedy plan tej starej fabryki stałby się planem
mojego umysłu . . . . . . przestrzennym modelem .
. . . . makietą . . . . . . . .
Spędziłem w Hali 1000 Ton dziesięć
pierwszych dni czerwca, bo dziesięć dni miałem tam
spędzić.
Pierwszego dnia byłem podejrzliwy i ostrożny. Drugiego dnia byłem przerażony. Trzeciego dnia chciałem stamtąd uciec. Czwartego dnia odkryłem powody mojej niemocy i frustracji, miotania się od ściany do ściany: po raz pierwszy zdarzyło się, iż książka, którą pisałem była wielokrotnie ode mnie większa - zawsze to ja byłem wielokrotnie większy od książki – mogłem zmiąć kartkę papieru i wyrzucić ją do kosza - teraz to ja mogłem być zmięty i wyrzucony i o mało co tak się nie stało - Piątego i szóstego dnia byłem w domu i drukowałem słowa niemożliwe na kartkach, które miały utworzyć smugę światła na ukos przez głowę . . . . . . . . Siódmego dnia byłem spokojny, może lekko rozmarzony. Ósmego dnia byłem chyba nawet zachwycony tym, że to co robię jest w nieomal idealny sposób niepotrzebne. Dziewiątego dnia jak zwykle nie wydarzyło się nic szczególnego, poza tym, że do głowy przyszedł mi pomysł na wielopowieść diapozytową, też zupełnie niepotrzebnie. Dziesiątego dnia byłem entuzjastycznie zrezygnowany. To co powstało zasługiwało jedynie na miano szkicu. Musiałbym siedzieć w Norblinie dziesięć lat, żeby powstało tam coś co zasługiwałoby na miano dzieła ukończonego w znacznym stopniu i dopracowanego w szczegółach. Oczywiście nie jest to możliwe teraz. Z różnych powodów. Przede wszystkim dlatego, że wolę następne dziesięć lat mojego życia spędzić gdzie indziej. Bardzo możliwe natomiast jest to, że za dziesięć miesięcy powstanie kolejna książka wielokrotnie ode mnie mniejsza opisująca nie tylko te dziesięć dni, które nikim i niczym nie wstrząsnęły. zdjęcia: Klara i Żuk Piwkowscy |