Najbardziej zaskakuje wielkość, a raczej niewielkość. Należałoby spodziewać się czegoś ogromnego, sięgającego horyzontu kompleksu gigantycznych hal produkcyjnych połączonych i otoczonych przerażającym labiryntem biur, sal konferencyjnych, korytarzy, pomieszczeń służbowych i technicznych o niezbyt jasnym, albo nie dla wszystkich jasnym, przeznaczeniu... A tu tylko skromne poddasze. Jedno. Z żadnymi innymi poddaszami nie połączone, nie licząc telefonu i sieci, ale telefon dzwoni nader rzadko, zaś o sieci trudno powiedzieć, żeby omotywała niczym pajęczyna i odbierała wszelką możliwość swobodnego ruchu, że dawno wyssała nie tylko krew, lecz wszystkie wewnętrzne płyny i miękkie tkanki pozostawiając tylko pusty kadłubek kołyszący się przy najlżejszym ruchu powietrza.

Poddasze niewysokie. Gdyby jeden rosły mężczyzna stanął na barkach drugiego rosłego mężczyzny i wyciągnął do góry ręce, to może by dotknął deski, za którą kryje się belka kalenicowa, a jeśli by jej nie sięgnął, to zabrakłoby mu niewiele. Nie jest to więc wysokość przyprawiająca o zawrót głowy, a głos nie szybuje hen, pod sklepienie, nie kłębi się tam i nie spada z dudnieniem wielokrotnie odbity. Długość też nie oszałamia: wystarczy zrobić z dziesięć solidnych kroków, żeby przejść od okna do okna. Tym bardziej szerokość, bo tu wystarczą cztery zupełnie zwykłe kroki, bez wyciągania nóg. Oczywiście dotyczy to części środkowej. Cały bowiem strych jest podzielony na trzy części. Ta środkowa jest znacznie węższa od dwóch bocznych, a wszystkie razem tworzą prawie kwadrat. To dobrze, że prawie, gdyż kwadrat byłby zbyt idealny – doskonałość jest tu mile widziana, nie jest jednak pożądana za wszelką cenę. Nic nie jest przecież doskonałe, tym bardziej wszystko.

Ta pierwsza część, wejściowa, jest miejscem, w którym można się zapoznać ze wszystkim. Wystarczy wejść, choć zapewne odpowiedniejsze byłoby słowo wdrapać się, po stromych, niewygodnych schodach; niektóry podejrzewają, że są one tak niewygodne dlatego, żeby łatwo było z nich spaść schodząc, wtedy wielu zabrałoby ze sobą do grobu tajemnicę wszystkiego – wielu z niewielu, tłumów tu bowiem nie uświadczysz, nikomu jednak, jak dotąd, taka przygoda się nie przytrafiła, więc tajemnice wszystkiego wynoszą wszyscy; odpowiedniejszy byłby tryb warunkowy, wynosiliby, gdyby je zapamiętali i potem umieli powtórzyć, z reguły jednak im się nie chce, wolą poprzestać na zachwytach, te bowiem nic nie kosztują i do niczego nie zobowiązują... No więc ta pierwsza część jest rodzajem galerii, w zasadzie bawialnią, miejscem przeznaczonym na, spotkania, dyskusje, prezentacje, wykłady, wystawy, uczciwie przyznajmy, że nieczęste. Znajduje się w niej długi, biały (podobno to ważne, że biały, lecz nikt nie wie dlaczego, nikt też o to nie zapytał) stół, czyli wąski blat ustawiony na prostych, drewnianych koziołkach. Równolegle do jego długich krawędzi stoją przy ścianach półki, a na nich kolejne części wszystkiego. To chyba nie jest dobre rozwiązanie. Wszystko powinno być pokazywane w całości, więc raczej na środku, gdzie więcej miejsca i nie trzeba się schylać ze względu na opadającą połać dachu. Istnieje jednak obawa, że wszystko w całości byłoby nie do ogarnięcia, to raz, a dwa, że nigdy nie ma wszystkiego w całości, bo przecież ciągle jakieś części wszystkiego są produkowane i dodawane. To wydaje się dziwne, ale wszystkiego przybywa, jest go coraz więcej. Wszystko jest dosyć skomplikowane i nie łatwo sobie z nim poradzić.

Ta druga część, po drugiej stronie środkowej, takiej samej wielkości jak część pierwsza, jest od tej pierwszej mniej ważna, aczkolwiek hierarchia nie ma tu wielkiego znaczenia. Właściwie to trudno określić przeznaczenie, funkcję, tego pomieszczenia. Mówi się o nim biblioteka, bo rzeczywiście znajduje się w nim takowa; jednym wydaje się imponująca, a drugim zupełnie normalna, ot, drobny ułamek Wielkiej Biblioteki. Być może bardziej zasługiwałoby na miano pamięci, albo wyobraźni, lub archiwum, nawet śmietnika myśli, lecz to byłyby tylko przybliżenia, do niczego nas nie przybliżające. A magazyn myśli? O nie, nie. Tam się wchodzi i wybiera się książkę do czytania. I nic więcej. To nie jest składnica części zamiennych wszystkiego. To jest miejsce do chwilowego pobujania się w fotelu, więc celniejszą nazwą niż biblioteka byłaby bujalnia. Miło, że jest pod ręką, za progiem, tuż tuż, aczkolwiek równie dobrze mogłyby znajdować się gdzie indziej i fabryka też by działała. Może lepiej, może gorzej, kto to wie. Faktem jest, że nie byłaby wtedy tak symetryczna jak jest teraz. Boczne pomieszczenia niejako otulają, obejmują to główne, chronią je niby kokon, tworzą w ten sposób coś co da się podejrzewać o bycie w miarę harmonijną całością.

Czy na to wrażenie ma wpływ usytuowanie części głównej na osi północ-południe, a w związku z tym bawialni i bujalni na osi wschód-zachód, bo na jakiejże by innej? Są więc cztery okna, z każdej strony świata jedno. Północne i południowe poziome, wschodnie i zachodnie pionowe. Czy to ma znaczenie? A co jest w punkcie przecięcia się osi? Pustka. Nic. Czyli wszystko. Nad nim powinien być otwór – zenitalny. Lecz go nie ma. Kominy są po bokach, symetrycznie, lecz dziura w dachu jest w miejscu, które zasługiwałoby na miano dowolnego, cóż to jednak znaczy dowolne? Czy świat jest aż tak nieudany, tak podły, że zasługuje na dowolność? No a o czym świadczy brak otworu nadiralnego? Toż to doprawdy straszna turbulencja...

To wszystko drobiazgi, lecz niektórzy przede wszystkim na takie właśnie drobiazgi zwracają uwagę i nadają im znaczenie fundamentalne, decydujące o sukcesie fabryki. Zatem w przypadku tej fabryki powinni się raczej zastanawiać, czy takie ułożenie nie jest gwarantem porażki. Czy nie należałoby spróbować obrócić całość o dziewięćdziesiąt stopni w prawo? Dlaczego w prawo i dlaczego o dziewięćdziesiąt stopni? Czy nie lepiej w lewo i o dwadzieścia jeden stopni?

Nie o stopnie i kierunki tu chodzi, lecz o widok z okna. O ten lasogród i ciemnozielone, aż granatowe pagóry za nim. O ten gruby dywan brązowych liści zaścielający ziemię i trawę zimą, która dawno przestała być zimą. O tego czarnego kosa skubiącego pomarańczowym, jaskrawszym od słońca dziobem zważone, pomarszczone winogrona.

Ach!

Pod oknami stoły. Lecz nie bezpośrednio, zatem raczej obok okien. Te w części południowej tramwaju (tak bywa niekiedy określana część środkowa), bardziej mentalnej, wzdłuż ścian – stoły zrobione z prostych desek. Te w części północnej, mniej mentalnej bardziej fizykalnej, ustawione w pewnej odległości od okna: bliżej niego stary, jesionowy, ciężki, lecz pozbawiony ozdób, bez jakichkolwiek profili, mebel; dalej od okna, szafirowy blat na drewnianych koziołkach. Dlaczego szafirowy? Czy ma coś symbolizować, czy jest najzwyklejszym przypadkowym wyborem, który okazał się bardzo miłym i trafnym akcentem kolorystycznym w tym stonowanym wnętrzu? Pod stołami materiały do produkcji wszystkiego. Na stołach maszyny i narzędzie do produkcji wszystkiego. Niektóre bardzo wyrafinowane, choć nie trudno byłoby przywieźć znacznie bardziej wyrafinowane, inne bardzo proste, wręcz prymitywne, choć i w ich przypadku nie byłoby problemem znaleźć gdzieś tam jeszcze prymitywniejsze, niemniej bez wątpienia trudniej, postęp w dziedzinie prymitywności jest daleko wolniejszy niż w przypadku wyrafinowania. A na ścianach proste półki na których stoją prototypy, modele, już gotowe egzemplarze nowych części wszystkiego... Cóż tu jeszcze dodać? Trochę szpargałów, jakieś oświetlenie, wielki kosz na śmieci, pionowa drabina o rzadkich szczeblach pozwalająca wspiąć się do owego turbulentnego otworu przykrytego trochę krzywą klapą, by wystawić głowę ponad, by wyjść i być ponad. Ponad... Nad... Na...

Doprawdy nic szczególnego. Poza tym, że poddasze tak bardzo podobne jest do podczasza.

<<<