Lubię chodzić. Lubię chodzić szybko. Nie lubię
chodzić wolno. Nie lubię się snuć, łazić i spacerować.
Nie lubię chodzić wolno, ponieważ nie mogę. To znaczy –
potrafię chodzić wolno, nawet bardzo wolno, lecz wtedy zaraz
zaczynają boleć mnie plecy i ten ból szybko staje się
nieznośny. Zresztą zawsze chodziłem szybko, chociaż nie
zawsze bolały mnie plecy. Może moje ciało wiedziało o tym
wcześniej, od samego początku i dlatego zawsze chciało
chodzić szybko. I robiło wszystko, żebym nigdy nie lubił
wolnego chodzenia. Dlatego nigdy nie spacerowałem, bo
spaceruje się zawsze wolno. Szybkie spacerowanie to nie
spacerowanie – szybkie chodzenie jest zaprzeczeniem
spacerowania... To ciekawe, to sugerowałoby, że moje ciało
było ode mnie niezależne. Jeśli nie całkiem, to przynajmniej
do pewnego stopnia. Podejmowało pewne decyzje zupełnie mnie
o nich nie informując, nie konsultując ich ze mną.
Manipulowało mną. Oczywiście, ja manipulowałem nim, moim
ciałem. A jakże. Ciekawe, czy ono o tym wiedziało. Jeśli ono
o tym nie wiedziało, to wszystko to wskazywałoby, że ja nie
byłem moim ciałem, a moje ciało nie było mną. Przynajmniej
do pewnego stopnia. Ciekawe do jakiego... To co piszę jest
co najmniej dziwne, gdyż wydaje się zupełnie sprzeczne z tym
jakże głębokim poczuciem jedności z własnym ciałem. Czasami
taka odrębność byłaby całkiem wskazana. Na przykład kiedy
coś by się z ciałem działo. To wtedy działoby się tylko z
ciałem, ale nie ze mną – to ciało nabiłoby sobie guza, nie
ja...
Lecz nie tylko ta niewidoczna, głęboko w środku ukryta
ułomność cielesna ponosiła odpowiedzialność za moje
umiłowanie szybkiego chodzenia. Moje chodzenie było i jest
natury teleologicznej. Zawsze chodziłem i chodzę po coś i
dokądś. Nigdy nie włóczę się bez celu. A
czy można włóczyć się bez celu? Ci co lubią tak sobie
pochodzić bez celu, robią to właśnie w tym celu, w celu
osiągnięcia bezcelowości. . . . . . No a kiedy już osiągną
tę bezcelowość, to co wtedy? Przecież mógłbym się
włóczyć szybko, a jednak tego nie robiłem. Może szkoda. Może
powinienem. Coś straciłem, czegoś nie doświadczyłem... Lecz
w zamian doświadczyłem czegoś innego, czegoś innego nie
straciłem. Zawsze tak jest i nie ma co się tym przejmować .
. . . . . . Ilekroć przechodzę na drugą stronę ulicy, na
skrzyżowaniu, po pasach, tylekroć próbuję przejść
najszybciej. Światło zmienia się na zielone i startuję.
Ścigam się. Z reguły wygrywam, bo prawdopodobnie nikt z
przechodzących się nie ściga, więc nikt nie wie, że to
wyścig. Sprint. Nie ma nagród. Nikt nie wręcza medali. Nie
powiewają sztandary. Nie rozbrzmiewają hymny. Nie szaleje
tłum na trybunach. Zresztą nie ma trybun... Czy to sport?
Czy to esencja sportu? . . . . . . A potem już się nie
ścigam. Idę szybko, ale zupełnie mnie nie interesuje to czy
ktoś mnie wyprzedza i czy ja kogoś wyprzedzam.
Teraz, po wielu latach chodzenia, ciągle chodzę szybko,
chociaż już nie tak szybko jak kiedyś. To normalne.
Nienormalne, aczkolwiek szalenie interesujące byłoby to,
gdybym chodził szybciej. Gdybym chodził coraz szybciej.
Gdybym chodził szybciej niż jechał rowerem. Gdybym chodził
szybciej niż jechał pociągiem. Gdybym chodził tak szybko, że
nikt by już mnie nie zauważał. Zniknąłbym przez tę szybkość.
Za daleko bym zaszedł.