BIAŁA ROZPACZ monodram tragikomiczny w jednym akcie Pusta scena. Nie ma na niej absolutnie nic. Podłoga biała. Miękka. Ugina się. Trochę zapada. Zupełnie jakby pokrywała ją kilkunastocentymetrowa warstwa śniegu. Na scenie człowiek. Jest ubrany w ciepłą kurtkę, grube spodnie, śniegowce, na głowie ma czarną czapkę, na dłoniach porządne rękawice. Aktor, który gra tego człowieka ma być aktorem nieznanym i fatalnym, ma być starszym mężczyzną, któremu na co dzień już się plącze język, często zawiesza się i nie kończy rozpoczętego zdania, co wcale nie wynika z przekonania, że słuchający wiedzą o co mu chodzi, bo nie wiedzą, tym bardziej, że zdania buduje koślawe i dosyć zawiłe – jest to przypadłość, którą nie do końca można wytłumaczyć wiekiem, aż tak stary jeszcze on nie jest, demencja też go jeszcze nie dotknęła. W inscenizacji Białej rozpaczy ta przypadłość staje się zaletą. Dokładnie o to chodzi. Aktor nie musiałby grać, nie musiałby udawać, wystarczy, że byłby sobą, a gdyby zapominał jakiś fragment tekstu, nawet całkiem duży, to też byłoby dobrze, musiałby improwizować, albo milczeć – wtedy wszystko byłoby jak trzeba, chodzi bowiem o to, że przygotowany tekst ma tylko „ciągnąć za język”. Reżyser też nie jest potrzebny. To jest sztuka samoreżyserująca się i do pewnego stopnia samopisząca. Ów człowiek, o którym nie wiemy zupełnie nic, zachowuje się tak, jakby pisał coś na podłodze. Albo rysował. Stawia krótkie i długie kreski. Bazgrze jakieś kółka, kwadraty, rozmaite figury, esy-floresy, wszystkie na tyle drobne, że dla widzów prawie nie do rozróżnienia, szczególnie tych siedzących na parterze i blisko sceny. I wszystkie zielone. Różnozielone. W najrozmaitszych odcieniach. Ogólnie rzecz biorąc bazgrze na zielono. Powoli, niesystematycznie, bez specjalnego planu, a przynajmniej trudno jego strategię zasmarowywania podłogi rozszyfrować. Cały czas mamrocze coś pod nosem. Żeby cokolwiek zrozumieć, trzeba wsłuchiwać się najuważniej i z zapartym tchem. I o to chodzi. |
I
tak w kółko. Za każdym razem inaczej. Bo nie
zapominajmy, że
to sztuka do pewnego stopnia samopisząca się, że aktor
jest też
jej autorem. Jeśli zechce. Bo może nie chcieć. Wtedy
ograniczy się
do bąknięć i pomruków, a resztę dopowie sobie widz.
Jeśli
będzie mu się chciało... Zaś kiedy cała podłoga zostanie całkowicie zabazgrana na zielono, opadnie kurtyna. Na widowni rozlegną się słabe oklaski, które zdecydowanie przegrają z westchnieniem ulgi, a nawet gwizdami. Publiczność opuści teatr rozczarowana, trochę zbulwersowana, również zakłopotana. Jeśli w ogóle ktoś dotrwa do końca. A szkoda. Bowiem dopiero po opadnięciu kurtyny rozlegnie się zza kulis głos lekarza: No, to na dziś wystarczy. Bardzo dobrze panu poszło. Jeszcze dwadzieścia-trzydzieści takich seansów i będziemy mogli pana wypisać do domu. <<< |