Sytuacja
jest dramatyczna.
Nie umiem pisać dramatów,
a muszę dramat napisać, bo właśnie
tym razem dramat przyszedł mi do głowy.
To miałby być taki normalny, zwykły dramat, zapewne wielce tragiczna komedia, z didaskaliami i podziałem na role, z osobami dramatu. Ze wszystkim co jest potrzebne do tego, żeby dramat był dramatem. Na szczęście to nie ma być dramat przeznaczony na scenę – na taką zwykłą, klasyczną scenę teatralną z kurtyną i kulisami, z tekturowymi dekoracjami. Wszystko ma się odbywać w tak zwanej naturalnej scenerii. Wiem, nie dam zarobić scenografom, ani oświetleniowcom. Wiem. Kompozytorom też zapewne nie, chociaż to nie jest jeszcze takie pewne – zakładam, że wszystkie dźwięki jakie się pojawią, pojawią się w tak zwany zupełnie naturalny sposób, to znaczy gdyby taka sytuacja zaistniała nie jako napisany wcześniej dramat, lecz jako konsekwencja różnych uprzednich zdarzeń, to towarzyszyłyby jej, czy też mogłyby jej towarzyszyć, takie właśnie dźwięki. Akustycy też by nie zarobili – chociaż to akurat nie jest pewne: mogłoby się przecież zdarzyć, że ktoś przyniósłby tubę albo jakiś niewielki system nagłaśniający, żeby przekrzyczeć innych. Trudno to jednak przewidzieć na samym początku. Zresztą w ogóle trudno przewidywać cokolwiek. Wygląda bowiem na to, że dramaturg też nie zarobi, albowiem jego rola może sprowadzić się jedynie do początkowej prowokacji – rzuci kamyczek, który spowoduje lawinę. Prawdopodobnie aktorzy też nie zarobią, bo nie będą potrzebni – nikt nikogo nie będzie udawał, wszyscy występujący będą sobą i nawet nie będą wiedzieli, że występują, nie będą mieli pojęcia, że biorą udział w jakimś dramacie, chociaż wydarzenia mogą być doprawdy dramatyczne. Nie o dramat pisania dramatu tu jednak chodzi – ten bowiem jest niczym w porównaniu z właściwym dramatem.
Sytuacja
jest jednak
mniej
dramatyczna
niż była kilka dni temu.
Aczkolwiek to tylko pozory. Efekciarstwo.
Spadło trochę śniegu. Zabieliło się. Bo kiedy tu nie jest ani zielono, ani złoto, ani biało, jest brudno i szpetnie. Panoszy się paskuda, króluje ohyda. A cesarzem jest betonowy płot... Co wcale nie oznacza, że mój dramat będzie się toczył właśnie wtedy, kiedy nie jest ani zielono, ani złoto, ani biało, kiedy jest zimno, zgnile i mgliście. To powinien być ciepły, długi jasny dzień. Mógłby też być wieczór, taki długi, letni wieczór niechętnie zamieniający się w noc. Mogłaby to być też noc. Różne pory dnia mogłyby to być – i różne pory dnia będą – wszak dramat będzie trwał, to nie będzie jeden epizod krótszy niż mrugnięcie okiem, niezauważalny. Zatem pora nie jest tak bardzo istotna, byle było ciepło. Nie lubię marznąć. Chyba nikt nie lubi dygotać i szczękać zębami. Mam wrażenie, że intrygi się wtedy źle snują, sztywnieją niczym druty i nie zaplątują się należycie. Lecz może się mylę. Nieistotne... A skoro pora nie jest tak bardzo istotna, to i miejsce też. Byle był betonowy płot. Wzór również nie jest istotny. Każdy się nadaje. Każdy jest wystarczająco porażający. Chociaż bardziej porażający byłby płot pomalowany jaskrawymi, jakby fosforyzującymi farbami: zielono-czerwono-biało-niebieski (te określenia są mylące, gdyż o tym czy takie zestawienie jest zachwycające czy paraliżujące decydują odcienie – nie ma co jednak wybrzydzać, a tym bardziej próbować definiować te barwy zgodnie ze wzornikiem Pantone – trzeba zaufać wszechobecnemu bezguściu) albo brązowo-biały. Och, nie bądźmy tacy wybredni. Przecież akcja może się przenosić i każdy akt może rozgrywać się przy innym płocie. Wybór zdaje się nieograniczony. (Na szczęście tylko zdaje – wyobraźnia jest ograniczona nie tylko ograniczeniem wyobraźni odbiorców.) Po co jednak tak łazić? Ale sterczeć jak kołki w płocie też niedobrze...
AKT
czy podział na akty i sceny byłby
w tym przypadku uzasadniony? dekoracje
nie ulegałyby przecież zmianie, chyba że nastąpiłoby ich zniszczenie, lecz to byłoby elementem dramatu – nawet jeśli doszłoby do ich zmiany, to raczej w wyniku przeniesienia się całej akcji w inne miejsce – a sceny? ciągle ktoś będzie dochodził i odchodził, więc sceny by się plątały i zazębiały wpadały na siebie, nieustanna kolizja scen, więc po co jeszcze dodatkowy zamęt? tym bardziej, że te przychodzenia i odchodzenia odbywałyby się w jak najbardziej dowolnych momentach, zaś ta dowolność byłaby ściśle ograniczona zupełnie nieprzewidywalnym rozwojem akcji...


Jest ciepło i przyjemnie. Jak to mawiają: nic nie zapowiada burzy – wicher, granatowe chmury, trzaskające pioruny, błyskawice rozdzierające niebo, chlustający deszcz to ostatnie rzeczy, które przychodzą na myśl. Chociaż leciutka duchota może trochę niepokoić. To jest jednak tak lekka duchota, że jedni mogą ją odczuwać, podczas gdy inni nie, ci z trochę gorszym krążeniem tak, a ci z trochę lepszym – nie.
 
Przed betonowym płotem, który jest statystycznie szpetny i przez to jego szpetota staje się niezauważalna co czyni go tym groźniejszym dla nędznych resztek estetycznej wrażliwości pałętających się gdzieś w zachyłkach statystycznych umysłów, zaczynają gromadzić się ludzie. W zasadzie nie wiadomo, czy to są aktorzy czy widzowie. Obawiam się, że nie będzie to wiadome do końca. W zasadzie nie wiadomo od początku – ostatecznie aktor jest także widzem: trudno zaprzeczyć temu, że ogląda spektakl; zaś widz jest także, do pewnego stopnia, aktorem – tutaj ten „pewien stopień” będzie bardzo wysoki.
Godzina
rozpoczęcia dramatu

jest nieokreślona. To znaczy:
jeśli ktoś przyjdzie w tej chwili, to dramat zacznie się dla niego w tej chwili właśnie; jeśli ktoś przyjdzie dwie godziny później, to dla niego dramat zacznie się właśnie wtedy; a jeśli ktoś pojawi się następnego dnia, to dla niego dramat zacznie się następnego dnia, oczywiście pod warunkiem, że do tego czasu się nie skończy, co na obecnym etapie prac trudno przewidzieć, albowiem godzina zakończenia dramatu jest jeszcze bardziej nieokreślona niż godzina jego rozpoczęcia. Wiadomo tylko tyle, że nie będzie on krótki, aczkolwiek nie można wykluczyć rozwiązania drastycznie dramatycznego, wybuchowego.

Ludzie gromadzący się pod płotem należą do Stowarzyszenia Miłośników Płotów Drewnianych. Z początku nikt się tego nie domyśla, ponieważ empedecy nie różnią się od członków bardzo wielu innych stowarzyszeń. Być może jednak różnią się jakoś od miłośników ogrodzeń betonowych (nic nie wiadomo, czy założyli oni swoje stowarzyszenie – może je założą i to wkrótce). Emobetów (a może mobitów?) nie należy mylić z peobetami (czyli posiadaczami ogrodzeń betonowych – więc może jednak pobitami?) których nie należy z kolei utożsamiać z probetami (czyli producentami ogrodzeń betonowych) aczkolwiek może się zdarzyć, że ktoś będzie i tym i tamtym i owym. Wszystkie kombinacje są dopuszczalne. Nawet najbardziej skrajne zestawienia należy brać pod uwagę; to co nam się wydaje skrajne, ekstremalne i absolutnie niemożliwe, dla życia jest całkiem zwyczajne i nie wymagające zdziwienia.
Sytuacja
co-tu-się-dzieje?-po-co-oni-tu-stoją?
czyli bezładne kłębienie powoli zaczyna ujawniać swoje przyczyny. Oto z kakofonii chaotycznych rozmów zaczynają wybijać się stwierdzenia mające moc haseł. Są głośniejsze. Przechodzą w krzyk. Niektóre samogłoski są nadmiernie przeciągane, aż przeradzają się w wycie, chociaż jeszcze nie ma w tym jęczeniu i zawodzeniu jakiejś straszliwej agresji, wściekłości, demolującej wszystko rozpaczy. Może nad głowami, albo na płocie, zostaje rozciągnięty transparent: PRECZ Z BETONOWYMI PŁOTAMI! lub ostrzejszy w tonie: PRECZ Z OHYDĄ BETONOWYCH PŁOTÓW! Niestety, litery są nie mniej ohydne niż betonowe płoty, ale jakoś nikt na to nie zwrócił uwagi. Może ktoś to wykorzysta. Zaczynają się też mnożyć wystąpienia indywidualne. Coś jakby przemówienia. Nawoływania do czegoś. Żeby coś zburzyć, obalić. Żeby coś czymś zastąpić. Żeby nie budować tego, a budować tamto. Pojawiają się też wystąpienia mające charakter wykładu, lub przynajmniej próbujące mieć znamiona takowego. Nie jest jednak łatwo. Wolna, otwarta przestrzeń nie jest pudłem rezonansowym uniwersyteckiej auli. Ale i argumentacja jakaś mizerna i niezbyt przekonująca. Bo niby dlaczego drewniany płot z krzywymi lub prostymi sztachetami ma być ładny lub nawet piękny, a betonowa, kilkucentymetrowej grubości płyta, z dosyć precyzyjnie uformowanymi detalami, udająca jednocześnie solidny, gruby, rustykalny mur z kamienia łamanego (łupanego) i toczone, pękate, brzuchate, z osimi taliami tralki, ma być paskudna? Tak to właśnie jest: najtrudniej wytłumaczyć rzeczy oczywiste. Bo niby dlaczego miałoby to być oczywiste? Najpierw należałoby zacząć od wyjaśnienia co to jest piękno, a co to ohyda. I może nawet będzie na to czas. Oto bowiem okazuje się, że po drugiej stronie płotu cisza. Żadnych oznak życia. Żadnego kłębienia się. Nic. Nawet pies nie zaszczeka. Nawet kot nie zamiauczy. Nawet myszka nie piśnie. Nawet ptaki nie świergolą. Cisza jakaś taka straszna. Nieswojo się robi. Cudzo. Okropnie. I co tu robić? Gadać po próżnicy? Bo oto przed mówcą stoją ci, którzy to co ma on powiedzieć słyszeli już tyle razy, że jeszcze jeden raz może okazać się przysłowiową kroplą powodującą efekt przelania, urwania ucha dzbana – odwrócą się i w niepohamowanym szaleństwie zaczną demolować drewniane płoty, z wyrwanych sztachet układać gigantyczny stos, by dokonać na nim samospalenia...
I wtedy,
ni stąd ni zowąd,
ale wyraźnie stamtąd,
zza zakrętu lub zza wzniesienia,
to zależy od konfiguracji drogi lub ulicy, wyłania się bryła błota na kołach. Sunie powoli, choć mogła by szybko i gwałtownie, jakby z obawy przed rozpadnięciem się, skruszeniem na pył. Zatrzymuje się jakby nieśmiało i z wahaniem w pewnej odległości, którą można by określić jako bezpieczną, czyli uniemożliwiającą bezpośredni atak tłumu. Chwila zawieszenia. Jednocześnie sflaczenia i napięcia. Groza i ulga. Nagle bryła błota pęka. Wyskakuje z niej właściciel betonowego płotu. Również całkiem nieźle umorusany. Wspomagany przez kilku kolegów (o których nie wiadomo jakiego rodzaju płotów są posiadaczami i czy w ogóle – ubłocenie wskazuje, że byli razem na wyprawie) zdobywa bramę gwałtownym szturmem. Już jest po drugiej stronie. Tłum faluje zaskoczony i wzburzony. Lecz odrobinę zachwycony, chociaż nie tak bardzo jak właściciel obleganej posesji. Ten bowiem jest wielkim miłośnikiem oblegania starych zamczysk – tłum nie wie o tym, nie wie też, że ogrodzenie, którego zburzenia się domaga, jest wynikiem wielkiego kompromisu: żona jest zwolenniczką siatek drucianych (przemilczmy dlaczego, nie będziemy włazić z butami w czyjeś intymne życie) podczas gdy mąż widział wokół domu, już wyposażonego w dwie krępe wieże obronne, raczej potężny, kamienny mur z blankami, krenelażami i hurdycjami, a może nawet machikułami (nie od parady jest zastępcą prezesa Stowarzyszenia Miłośników Częstokołów, Fos, Wałów i Murów Warownych) – dlatego stanęło w końcu na betonowej płycie, która u dołu udaje mur, a u góry siatkę, a raczej treliaż lub maszrabiję zważywszy grubość „drutów”. I teraz oto pojawiła się szansa przekształcić w wyobraźni to rachityczne ogrodzenie w potężne obwarowania, a z czasem, w ferworze bohaterskiej obrony, może nawet je wysadzić w powietrze, tym samym udowadniając jego słabość i nieprzydatność jak również konieczność wzniesienia prawdziwych fortyfikacji.
Teraz dramat nabiera tempa.
Wrzątek i gorąca smoła leją się na tłum,
spada deszcz strzał. Wykłady, napominania, odezwy, analizy giną w coraz większym tumulcie. Lecz oto nadciągają posiłki. Czy aby na pewno? To przecież pospolite ruszenie Zrzeszenia Producentów Ogrodzeń Betonowych. Za nimi regularne oddziały producentów cementu wspierane przez kamieniołomiarzy, operatorów koparek i górników powierzchniowych. Za nimi wytwórcy koparek i taśmociągów, inżynierowie i projektanci, ci co ich leczą i karmią i tak hen, aż po horyzont... Zaś z drugiej strony nadciągają brygady drwali, stolarzy i tartaczników... O tym w jakie są uzbrojeni argumenty nie będę wspominał, by włos się zbytnio na głowie nie jeżył, lica nie bladły, krew nie tężała grożąc zatorami i miażdżeniem żył. Lecz gdzie bije się siedemnastu tam osiemnasty korzysta. I oto niespodziewanie pojawiają się tłumnie i gromadnie zwolennicy siatek drucianych (to zapewne robota właścicielki obleganego płotu). Krzyczą, że ich ogrodzenia są najlepsze, bo przecież prawie niewidoczne, niczego nie zasłaniają. Nikt ich nie słucha, nawet oni sami siebie nie słyszą. Pędzą tratując i depcząc po drodze zwolenników kompromisu, którzy próbują przekonywać, że przecież można w ogrodzeniu łączyć elementy drewniane z betonowymi i metalowymi. Ich zaś próbują zagłuszyć niezbyt zresztą liczni, lecz potwornie wrzaskliwi, zwolennicy płotów żywych wspierani przez nie wiadomo kogo. Bo na pewno nie przez ekologów – ci bowiem miotają się nie potrafiąc rozsądzić, czy bardziej szkodliwe jest wycinanie drzew na sztachety czy mielenie gór na beton czy wydzieranie rud żelaza czy usypywanie ziemnych wałów przekształcające do cna krajobraz...

No i tak dalej. Aż do konfliktu między cywilizacjami. Aż do wojny między galaktykami. Aż do katastrofy kosmicznej, przy której to, co wydarzyło się na polach Kurukszetry byłoby ledwie pomeczową zadymą. I gdyby to dokładnie opisać, wielki Wjasa okryłby się rumieńcem wstydu.   <<<<