W poszukiwaniu zaginionego R

Autor:
Darsłowa Kawonowski

Struktura, materiały, konstrukcja:
Sto osiem kartek papierowych naklejonych na płachtę czarnej włókniny. Sześć kolumn. Osiemnaście rzędów. Kartki są leżącymi prostokątami, których jeden bok jest chyba dwukrotnie dłuższy niż drugi, dzięki czemu cała mapa jest zbliżona do kwadratu. Proporcje kartek wynikają z proporcji bloków zabudowy w prostokątnej siatce ulic. Ilość rzędów i kolumn została ustalona do pewnego stopnia arbitralnie, czyli po prostu wynika z widzimisię autora, aczkolwiek nie można ich mnożyć w nieskończoność, jeśli oczywiście mapa ma odzwierciedlać miasto istniejące na zewnątrz głowy autora, a nie tylko to istniejące wewnątrz jego głowy. Z dużą dozą odpowiedzialności można jednak stwierdzić, że to co widzimy jest mieszaniną tych dwóch miast, ba! w zasadzie zasługiwałoby to na miano pewnika – tym większą wątpliwość budziłyby proporcje między tymi miastami. W tym momencie istotniejsze jest jednak to, że wielkość tej mapy nie jest czymś stałym; zapewne istnieją inne jej warianty, o innej ilości rzędów i kolumn, a więc o innej liczbie bloków, czyli kartek. Jeszcze istotniejsze jest też to, że odcięcie któregoś rzędu lub którejś kolumny nie zakłóci integralności dzieła. Po prostu wtedy mapa będzie mniejsza i mniejszy fragment tych dwóch pomieszanych ze sobą miast będzie odwzorowywać.
Kartki są z dosyć grubego papieru, choć nazwanie go kartonem byłoby chyba lekką przesadą. Jego biel nie jest też bielą absolutną; jego biel jest dosyć różnorodna, czasami bardzo zbliżona do szarości lub koloru (i faktury) klawiszy starego, zaniedbanego fortepianu. Co niechybnie oznacza, że zastosowano różne rodzaje papieru. Chociaż... równie niechybnie może to być wynikiem nierównomiernego oświetlenia, wszak mapa nie jest idealnie równą powierzchnią, a i każda kartka co innego zawiera, inaczej jest zasmarowana, więc i papier może jawić się jako innego rodzaju faktycznie będąc takiego samego.
Wszystko co znajduje się na kartkach jest narysowane-napisane ołówkiem. Różnymi ołówkami. Grubszymi i cieńszymi, miększymi i twardszymi.
Czarna włóknina ukazująca się pomiędzy kartkami odwzorowuje siatką ulic. Oczywiście służy też jako zawiasy, zgięcie, jest bowiem znacznie mniej sztywna niż papier.
Istnieje też wersja drukowana Booklyn Map. Zgięcia przebiegają wzdłuż ulic, jak łatwo się domyśleć. Nie ma natomiast naklejanych kartek. Wszystko jest wtopione w jedną płaszczyznę i ma jedną fakturę, zostało bowiem wykonane z jednego rodzaju papieru. Czy jest przez to gorsze i inne? W zasadzie nie wiadomo. Z całą pewnością jest tańsze, bo nadaje się do powielania.


Idea:
Poszukiwanie w tytule sugerowałoby, że fabuła będzie miała przynajmniej jakieś elementy sensacji. Jakieś zagadki. Jeśli nie pogonie i pościgi (gdyby znalezione już R uciekało), to przynajmniej mroczne tajemnice, pułapki, ślepe zaułki, labirynty bez wyjścia. Zauważmy jednak, że to tylko podtytuł, a podtytuł tylko dopełnia, pozostając całkowicie podporządkowanym tytułowi. W tytule zaś mapa. A mapa nigdy nie jest fabułą. Mapa jest jakby zamrożeniem iluś tam fabuł, mniej lub bardziej dynamicznych lub statycznych sytuacji na danym terenie, które dzieją się równocześnie i równolegle często zupełnie ze sobą niepowiązane, lub powiązane niewidocznie i niesłyszalnie dla tych biorących udział w owych sytuacjach, zaś widocznie i słyszalnie dla niektórych zewnętrznych obserwatorów. Pułapki, ślepe zaułki i labirynty są, nawet jest ich tutaj całkiem sporo. Cała mapa jest przecież jednym wielkim labiryntem, bo przecież odwzorowuje miasto, które jest jednym wielkim labiryntem, a tak prawdę napisawszy, to nie tyle miasto, ile życie, świat. My zaś tworzymy takie mapy, bo wydaje nam się, że one pomogą nam znaleźć wyjście z tego labiryntu. I to jest ta najważniejsza fabuła, to nasze skakanie z pola c4 na pole g5 i poszukiwanie jakiejś dziury, przez którą przynajmniej dałoby się wystawić głowę, żeby zobaczyć co jest po drugiej stronie. Zaginięcie R sugerowałoby, że R zostawiło po sobie jakieś puste miejsce, albo że to ono znalazło jakąś dziurę lub szczelinę, nieszczelność, przedarcie, które umożliwiło mu ucieczkę.
Zatem mapa. Czyli nie książka. Czy jednak na pewno to mapa? Bardziej przypomina aztecki kodeks. Ale tylko przypomina. Tak jak tylko przypomina te mapy sprzed kilkuset lat, pełne zabawnych rysunków, które bardziej były wyobrażeniem o odległych, prawie nieznanych lądach i krainach, niż ich wiernym odwzorowaniem. Zupełnie też nie przypomina to komiksu. Komiks to przecież rozrysowany film, gdzie każda kolejna klatka-obrazek, każde kolejne pole wynika z poprzedniego – no, chyba że byłby to film złożony z obrazków zupełnie ze sobą nie związanych, ze statycznych zdjęć zupełnie od siebie niezależnych, ale nawet wtedy porównanie nie byłoby trafne, albowiem taki komiks-nie-komiks ciągle byłby wstęgą, taśmą, a nie płachtą z jaką mamy do czynienia w tym przypadku. Z układanką kilkuset opowiadanek-historyjek-wierszyków-obrazków. Bynajmniej wcale nie napisanych-narysowanych tak, że użyte słowa nie zawierają litery R. O nie. Kawonowski nie należy do autorów, których interesują ekwilibrystyczne ograniczenia formalne. A poza tym, to zaginęło tylko jedno R. Inne są na swoich miejscach.