To
nie jest ambasada kraju. Jakiegokolwiek. Żaden kraj nie ma
tu swojej
ambasady, bo gdyby miał ją jeden kraj, to musiałyby też mieć
je
inne kraje, a wtedy ta ulica stałaby się ulicą ambasad. Zaś
z
powodu tak prostego jak eksterytorialność przysługująca
każdej
ambasadzie, cała ta ulica byłaby wtedy eksterytorialna,
czyli nie
należałaby do Liberlandii, choć przecież znajdowałaby się na
jej obszarze zakładając, że Liberlandia ma
jakiś obszar –
można takie założenie zrobić, nic to nie kosztuje, jakieś
tam
konsekwencje ono ma, ale chyba niezbyt istotne,
rzeczywistość i tak
pozostanie taka jaka jest bez względu na jakiekolwiek
założenia,
więc jedno więcej lub mniej nie robi różnicy; moglibyśmy
też
założyć, że tu eksterytorialność jest pojęciem pustym,
albo że
nie przysługuje żadnej ambasadzie . . . . Taka
ulica nie byłaby
dobrym pomysłem. Ani dzielnica ambasad. Szkoda na taką
dzielnicę
byłoby choćby i najmniejszego kawałka obszaru, choć ten,
gdyby
jednak był, byłby przecież nieskończony, więc oddanie
niewielkiego, określonego i skończonego kawałka tej
nieskończoności, zapewne by tej nieskończoności nie
zaszkodziło,
aczkolwiek pewności co do tego mieć nie można i mieć nie
należy
– dziwne rzeczy potrafią się dziać z nieskończonościami,
lepiej uważać . . . . . Lecz nie owe wybryki niekoniecznie
nieokiełznane sprawiałyby kłopoty, raczej martwić należałoby
się tym, że te kraje i państwa mogłyby przenieść tutaj całą
swą swarliwość, tym bardziej, że każde dostałoby taki sam
kawałek terenu i taki sam budynek, niezależnie od swej
wielkości i
potęgi (zgodnie z przyjętą zasadą równego traktowania), co
niechybnie wzbudziłoby głębokie niezadowolenie u jednych i
równie
głęboką euforię u drugich; z kolei tak skrajne nastroje
doprowadziłyby wcześniej czy później do otwartych lub
zamkniętych, jawnych lub ukrytych konfliktów . . . . . Po co
nam
to? Po nic. Niech się kłębią i targają za łby tam – za
ekranem. Lecz prócz umiłowania spokoju i przemożnej chęci
zapewnienia sobie takowego, jest jeszcze i inna przyczyna
takiego
podejścia do sprawy: po cóż tyle ambasad tak różnych krajów,
skoro wcale nie są one tak różne jak im się wydaje i jak
siebie
przedstawiają? Bardzo są do siebie podobne, wręcz takie
same,
państwo jest jednak państwem niezależnie od panującego w nim
ustroju i nastroju, a jeśli tak, to wystarczy jedna
ambasada, w
której będzie jeden przedstawiciel całego świata zaekrannego
. .
. . . Dlatego ciągle go nie ma. Nie potrafią się dogadać.
Nie
potrafią wybrać. W głowach im się nie mieści, że ktoś jeden
mógłby ich reprezentować. To niewyobrażalne. I niech takie
pozostanie . . . . . Jest jednak jeszcze inna przyczyna
takiego stanu
rzeczy. Otóż, oni niczego nie zauważyli. Nie zauważyli tego
państwa, tego kraju o obszarze nieskończonym (i o wielu
innych
rzeczach także nieskończonych). Bo nieskończoność trudno
zauważyć. Dostrzeżenie kraju bezgranicznego jest bardzo
trudne. To
dobrze. Niech tak zostanie. Nie będziemy się z tego powodu
zamartwiać . . . . . Lecz są jeszcze przynajmniej dwie inne
przyczyny braku ambasadora. Nikt nie złożył jak dotąd listów
uwierzytelniających, bo nikt ich jeszcze nie napisał, a nie
napisał
ich dlatego, iż są one niezwykle trudne do napisania, a
podpowiedzi
znikąd, nikt nie wie co w nich napisać i jak napisać,
wiadomo
jedynie (choć jest to bardziej domniemanie, niż wiedza), że
mają
być cudne, piękne, zachwycające, i tak dalej, nie wiadomo
wszakże
jakie są kryteria tej cudności i piękna, ani kogo miałyby
zachwycać. Sprawę komplikuje fakt, że listy to nie wszystko.
Prócz
listów kandydat na ambasadora powinien przeczytać całą
Liberlandię. Co znaczy, że kandydatów należałoby szukać
wśród
tej grupy mieszkańców świata zaekrannego, którzy tego
dokonali,
takich zaś nie ma, nie tylko dlatego, że istnieje zaledwie
niewielka grupka tych, którzy przeczytali ledwie drobną
część,
lecz dlatego, że nie ma
całej
Liberlandii, jest ona bowiem niekończącą się
opowieścią,
czyli zawsze niecałą.
Sprytne to... Czy raczej głupie? . . . . . . A zresztą komu
by się
chciało tu siedzieć, w takim dziwnym budynku w tak
dziwacznym
kraju? (To byłaby kolejna przyczyna, nieoficjalna,
zakulisowa lecz
najistotniejsza.) . . . . . Nie, nie jest on dziwniejszy niż
inne
budynki w bliższym i dalszym sąsiedztwie. Nie jest
dziwniejszy
jeśli chodzi o kształt, bo równie pogmatwany jak inne. Nie
jest
też dziwniejszy jeśli chodzi o funkcje, które są niejasne i
trudne do określenia i nigdy nie wiadomo do czego ma służyć
to
lub tamto pomieszczenie, bowiem ani jego wyposażenie, ani
kolorystyka, ani rozmieszczenie ścian i ich krzywizny
niczego nie
ułatwiają, niczego nie podpowiadają, zdają się być gotowe na
każdą sytuację i jednocześnie do niczego w pełni nie
pasować.
Och, te wszystkie pogmatwania dałoby się przeżyć, wszak
mieszkanie w labiryncie niesie ze sobą pewne korzyści, z
których
największą jest ciągła niepewność i zaskakiwanie, ciągle
jakieś nowe kombinacje linii, płaszczyzn, brył wdzięcznie
zmieniających swoje proporcje, coraz to inne ich przebiegi,
zderzenia, nakładania się w zależności od zmian w
oświetleniu,
od prędkości poruszania się, od wysokości horyzontu wzroku
patrzącego.... Czy zatem jest coś szczególnego w tym
budynku, czy
nie ma niczego takiego? Czy jest mniej nic niż w innych
budynkach,
na tyle mniej nic, że już prawie coś, lub mniej coś, że już
prawie nic? . . . . . Ach, logika nie ma nic do gadania.
Akurat
tutaj. Właśnie na tym polega osobliwość tego miejsca: tu
określenia ilościowe typu mniej nic i więcej nic
nie
są bezsensowne, a przejście między NIC a COŚ jest łagodne i
stopniowe, nie zaś raptowne, binarne, zero-jedynkowe…
I
po co to wydziwianie? Jeśli po to, żeby nie było
ambasadora, to po
co budować ambasadę? Och, związek ambasadora z ambasadą
wcale nie
jest taki oczywisty. Ambasador wcale nie musi mieć
ambasady (ani
ambasada ambasadora) – gdyby chciał, mógłby urzędować
gdziekolwiek, choćby w parku… Zresztą, po co ambasada i
ambasador, jeśli obywatele obcych państw raczej tu nie
bywają, a
jeśli bywają, to raczej nic złego im się nie przytrafia i
pomocy
nie potrzebują, no chyba, że nieopatrznie wejdą do
niewidzialnego
domu i znikną, lecz wtedy nic im nie pomoże, nawet
ambasada z armią
urzędników. Żeby była symbolicznie pusta? Żeby rezydował
tam
NIKT? Żeby Liberlandia mogła mieć swoją ambasadę tam, u
nich,
skoro oni mają swoją tu? Lecz Liberlandia nie chce mieć
swojej
ambasady. Nigdzie. Przecież i tak jest wszędzie . . . . .
. Więc
po co cały ten zamęt z ambasadami? Czy to jeden z tych
mroczno-mglistych zaułków, których lepiej nie odwiedzać?