PODTEKSTY
NADTEKSTU czyli HIPOTEKSTY HIPERTEKSTU
Hipertekst
czyli nadtekst. Czyli taki tekst, który jest nad
innym tekstem. Czyli ten inny tekst, drugi albo
pierwszy, jest pod tamtym. Czyli jest podtekstem.
Hipotekstem. Nie ma innej możliwości. Jeśli coś jest
nad czymś, to coś musi też być pod czymś. Czyli:
tekst
tekst tekst tekst i tak dalej.
(Jak również bliżej. Bo jeśli coś jest dalej, to coś
musi też być bliżej. Gdyby nie było czegoś bliżej,
to nie byłoby czegoś dalej.) To tak jak w książce.
Tylko że książka usiłuje temu zaprzeczyć, książka
usiłuje nam wmówić, że cały jej tekst jest na jednej
stronie, na ogromnej płachcie, tak ogromnej, że nie
sposób byłoby ją rozłożyć, a co dopiero czytać to,
co na niej wydrukowano – trzeba by po niej chodzić,
może nawet na kolanach, albo wręcz czołgać się, co
byłoby bardzo niewygodne, więc lepiej tę płachtę
pociąć na kawałki i ułożyć z nich stos i cały czas
udawać, że tego stosu nie ma, że to wcale nie jest
tak, iż jedna kartka jest nad drugą, a druga pod
pierwszą. To tylko taka umowa, tajna umowa między
piszącym a czytającym albo jeszcze kimś, bo w
rzeczywistości nie mamy do czynienia z żadnymi
podtekstami i nadtekstami. No, co najwyżej z
oboktekstami.
Rzeczywiście, patrząc na zadrukowaną stronę, trudno nie zauważyć, że znajduje się na niej wiele tekstów obok siebie. Ot, choćby wyraz obok (czyli koło) wyrazu. “Obok” jest jednak pojęciem wielce nieostrym czyli rozmazanym i mglistym. Obok znaczy “z każdego możliwego boku”, a boków jest możliwych wiele. Czyli dobrze zatem byłoby wprowadzić kategorię zatekstu i przedtekstu. Jak również tekstu-z-lewej i tekstu-z-prawej czyli lewotekstu i prawotekstu. To jednak nie wyczerpuje nijak możliwości, dlatego moglibyśmy się posłużyć nomenklaturą geograficzną. Czyli: pn-teksty, pd-teksty, wsch-teksty, zach-teksty, pn-wsch-teksty, zach-zach-pd-teksty... Czyli ogólni rzecz biorąc: kołoteksty. A jeśli coś jest dookoła czegoś, to to drugie coś jest w środku tego pierwszego czegoś. W środku. Wewnątrz. Pomiędzy. Co znaczyłoby, że mamy także wteksty. Oraz międzyteksty. Teraz pozostaje tylko przenieść nasze rozważania z poziomu 2D, czyli płaskiej kartki papieru (choć niekoniecznie musi to być papier, może być także kamienna płyta, lub mur albo deska), na poziom 3D i wtedy zamiast koła otrzymamy kulę. Lub sferę. Jak kto woli. Ostatecznie kula to jakby bardzo wiele sfer upakowanych jedna w drugiej. Albo inaczej: kula to całe mnóstwo kół różnie poustawianych, ale mających wspólny środek. Czyli całkiem uzasadnione byłoby mówić i pisać o kulotekstach. Zatem nadtekst jest tylko szczególnym przypadkiem kulotekstu. Szczególnym czyli jednym z bardzo wielu możliwych. Czyli niczym szczególnym... A skoro już przywołaliśmy przestrzeń, to zostańmy w niej i nie rzutujmy jej na płaszczyznę. Sala
hypostylowa w Karnaku. (Wszedłem do niej dwadzieścia
kilka lat temu... Ciągle to wraca. Ciągle mam to
przed oczyma. Przede wszystkim jednak oślepiające
światło i równie oślepiający cień. Smagnięcia
gorącego wiatru... Wyrywkowe obrazy nie układające
się w logiczną sekwencję. Ciągle nie mogę
przypomnieć sobie jak przeszedłem tę salę. Którędy.
Chętnie bym wyznaczył trajektorię mojego wzroku.
Odtworzył historię patrzenia... Chętnie pojechałbym
tam teraz. Wtedy byłem głupi. Teraz jestem trochę
mniej głupi. Może bym coś więcej zobaczył. A może
jeszcze bardziej oślepiłby mnie blask kurzu.) Las
ogromnych kolumn. Okrągłych kolumn. Okrągłych – to
bardzo ważne. Kolumny pokryte tekstem – tekst nie
załamuje się na krawędziach, ani krawędzie nie
przecinają tekstu, bo krawędzi nie ma. Nie wiem
jednak czy tekst oplata kolumnę spiralnie (chyba
nie), czy są to linijki zmykające się w okrąg (węże
połykające swoje ogony – to byłoby niezmiernie
interesujące, lecz w takim przypadku musiałyby to
być zdania bez początku i końca – nie “musiałyby”,
lecz tylko “mogłyby” - wąż połykający swój ogon
ciągle ma ogon i paszczę), czy też linijki biegną z
góry na dół lub odwrotnie. Mogłaby to być jakaś
kombinacja: dwie lub trzy możliwości odczytu w
zależności od kierunku czytania. Możliwości jest
wiele. Nie sądzę jednak, aby aż tak bardzo chcieli
sprawy komplikować. Chociaż... Próbuję sobie
wyobrazić teraz tę salę, ten las kolumn zamieniony w
księgę kodeksową, czyli stos prostokątnych kartek
zszytych z jednego boku. Próbuję i wynik tej próby
jest dosyć dramatyczny. Nie tylko dlatego, że
całkowicie zostałyby odwrócone proporcje między mną
a księgą. W przypadku sali hypostylowej to ona, ta
sala-księga, trzyma mnie w dłoniach, bo to ja,
czytający, jestem od niej wielokrotnie mniejszy. W
przypadku księgi-księgi to ja, czytający, będę ją
trzymał w dłoniach, ponieważ to ja będę od niej
wielokrotnie większy. Teraz bowiem okrągła kolumna
zamieni się w płaską stronę. Tekst na płaskiej
stronie będzie widoczny w całości, a linijki będą
się urywać dochodząc do brzegu kartki. Tekstu na
okrągłej kolumnie nigdy nie widać w całości. Kolumną
trzeba obejść, a obchodząc ją nieustannie zmienia
się to, co widzimy w tle. Zaś w tle są inne kolumny
pokryte innymi tekstami. Czyli nieustannie tekst
bliski przesuwa nam się na tle tekstów dalszych, co
daje ogromne możliwości komponowania opowieści. Nie
sądzę jednak, aby ktoś z tych możliwości skorzystał.
Pokrywanie kolumn i ścian świątyni trwało wiele lat
i kolejny władca niekoniecznie musiał zgadzać się z
koncepcjami poprzedniego. Nie wiadomo też, czy
istniała jakaś koncepcja ułożenia tekstów, czy ktoś
w ogóle zastanawiał się nad tym jak te teksty będą
czytane, czy należy czytającego poprowadzić jakąś
konkretną trasą, czy należy umieścić gdzieś jakieś
elementy przyciągające wzrok, a przez to prowadzące
go potem taką a nie inną ścieżką. W przypadku
tekstów religijnych (a chyba takie głównie
zamieszczano w świątyniach, choć przecież zdarzały
się także relacje ze zwycięskich bitew lub traktaty
pokojowe, no ale to też do pewnego stopnia były
teksty religijne zważywszy fakt boskości faraona)
trudno oczekiwać nagłych i niespodziewanych zwrotów
akcji – wszystkie zwroty akcji są wszystkim bardzo
dobrze znane i czytając te teksty nie należy
spodziewać się, że dowiemy się czegoś nowego,
albowiem jedną z funkcji takich tekstów jest
nieustanne potwierdzanie tego, co już wszyscy
wiedzą; podobnie rzecz się miała z poezją wizualną
doby baroku, która była niebiańsko nudna, ponieważ
rozwiązania wszystkich kalamburów
słowno-literowo-typograficznych były znane od razu –
nikt się raczej nie spodziewał, że w wierszu ukryty
będzie inny kształt niż krzyż lub kielich.
Chociaż... Jeśli ktoś przekuwa całą górę na
świątynię, jak to jest w Abu Simbel, i to w taki
sposób, że raz w roku promień słońca oświetla
położoną na końcu labiryntu komnatę i ustawione w
niej posągi bóstw, tak wszakże, iż jeden z nich, ten
przedstawiający bóstwo chtoniczne pozostaje w cieniu
i czas nie przeszkadza w realizacji tego pomysłu, to
można by oczekiwać, że i układ tekstu na ścianach
nie był mu obojętny. Albo przynajmniej można
oczekiwać, że gdyby chciał, to mógłby uczynić ten
układ nieprzypadkowym, a wręcz wielce wyrafinowanym.
Niemniej jednak są to domniemania, więc może nie
będę postulował, by zmienić nazwę sali w Karnaku z
hypostylowej na hyperstylową lub nawet hiper.
Dawna fabryka
Norblina. Hala 1000 Ton. Umieściłem w niej pewną
opowieść. Nieznaną nikomu. Ta opowieść była
jednocześnie relacją z wyprawy do pojęcia blin jak i samą tą
wyprawą. Pisałem na ścianach, na podłodze,
na starych maszynach. Nie jest to jednak opowieść,
która dzieje się na przestrzeni tygodnia, roku, czy
może wieku. Wszystkie składające się na nią teksty i
nie-teksty dzieją się równocześnie. Wiadomo, że
zapoznanie się z nimi jednocześnie nie jest możliwe.
Ten kto będzie zapoznawał się z tą historią będzie
musiał zapoznawać się z tworzącymi ją kawałkami w
jakiejś kolejności – jednoczesne zapoznanie się ze
wszystkimi fragmentami jest fizycznie niemożliwe, co
najwyżej wchodząc do Hali 1000 Ton można ją całą
ogarnąć tak zwanym “jednym spojrzeniem”... nie całą
– prawie całą, bowiem niektóre jej części będą
zasłonięte. (Możliwe są natomiast inne
jednoczesności...) Niemniej jednak rozłożenie w
czasie nie jest istotne, w związku z tym kolejność
czytania może być dowolna. Istotne może okazać się
rozłożenie w przestrzeni. Może, lecz nie musi. Gdyby
jednak było tak, że czytelnik powinien zapoznawać
się z tą opowieścią w ściśle określonej kolejności,
jak mógłbym to osiągnąć? Czy wystarczyłoby narysować
strzałki i ufać, że czytelnik zauważy je i podąży
wyznaczonym przez nie szlakiem? A jeśli nawet
pójdzie w lewo, lecz spojrzy w prawo, to co wtedy? A
jeśli się potknie? Lecz nawet gdyby miał
unieruchomione ciało, głowę i oczy i był wieziony na
specjalnym wózku, to jeszcze pozostałby problem
widzenia tekstu na stronie... (Dowolność czasowa
przy jednoczesnym rygorze przestrzennym – to dopiero
byłaby karkołomność!)
Pisarz pisze znak za znakiem. Literę za literą. Słowo za słowem. Inaczej się nie da. Zarówno kiedy posługuje się piórem jak i maszyną do pisania lub klawiaturą komputera. Zatem, pismo widziane ze strony piszącego wydaje się prawie wiernym odwzorowaniem mowy (“prawie” jest tutaj bardzo ważne). Szczególnie wtedy, kiedy piszący posługuje się zapisem alfabetycznym – w przypadku zapisu hieroglificznego sprawy są nieco bardziej skomplikowane. Zupełnie inaczej widzi napisany tekst czytający. Czytający widzi stronę w całości. Inaczej się nie da. Chyba, że ma uszkodzony wzrok i na przykład mikrowylew spowodował ograniczenie pola widzenia. Piszącemu wydaje się, że czytający będzie zapoznawał się z napisanym tekstem tak, jak został on napisany. Tymczasem czytający może najpierw wyłowić z bloku tekstu dwudzieste drugie słowo, a po nim pięćdziesiąte, jednocześnie widząc i rozpoznając wiele słów dookoła. Inaczej się nie da. Taka jest natura widzenia. Czytający musi zmusić wzrok, by śledził litery i słowa w porządku ustalonym konwencją zapisu (lub w porządku ustalonym przez piszącego). I nawet jeśli wzrok posłusznie przebiega linijkę za linijką, to i tak w polu widzenia są jeszcze inne linijki. A gdy dodamy do tego jeszcze fakt, że czytający w każdej chwili może przewrócić kartkę lub otworzyć książkę na zupełnie innej stronie, ot tak, żeby przeczytać ze dwa zdania, to okaże się, że czytanie tekstu przebiega zupełnie nie tak jak to sobie wyobrażał jego autor. Piszący musiałby zastosować pewną bardzo wyrafinowaną technologię, która polega na tym, że drugie słowo uwidacznia się dopiero po przeczytaniu pierwszego, a trzecie po przeczytaniu drugiego. Oczywiście, żeby te przeczytane i ujawnione słowa nie przyciągały zbytnio wzroku powinny one zniknąć, albo przynajmniej znacznie zblaknąć. Kłopot w tym, że taka technologia druku nie została opracowana. Osiągnięcie takiego efektu byłoby zapewne możliwe w technologii flash, ale zdecydowana większość piszących raczej się nad tym nie zastanawia. A szkoda. Wygląda więc
na to, że natura pisma jest zupełnie inna niż natura
mowy. Wydaje się też, że pismo jest znacznie bliższe
myśleniu niż mowa – pismo znacznie lepiej może oddać
proces myślenia niż mowa, szczególnie wtedy, gdy nie
jest to pismo alfabetyczne. Nie da się bowiem
wypowiedzieć jednocześnie dwóch słów (chyba że jedno
zawiera się w drugim jak w przypadku choćby słowa
“norBLIN”), a w związku z tym nie da się też
usłyszeć dwóch słów jednocześnie. Słowo raz
wypowiedziane i usłyszane znika bezpowrotnie,
podczas gdy słowo napisane zostaje. I choć nie da
się napisać dwóch słów naraz (chyba że ktoś opanuje
sztukę równoczesnego pisania niezależnie lewą i
prawą ręką), da się jednak odczytać wiele słów naraz
(oczywiście nie na głos). A jeśli znaki alfabetu
przemieszamy z ideogramami i piktogramami, to okaże
sie, że możemy zapisać takie rzeczy dziejące się w
głowie i dookoła niej jakich nigdy nie uda się nam
wypowiedzieć (chociaż gdybyśmy dodali do głosu
pantomimę to kto wie). Myśli nie płyną ciurkiem –
myśli się kłębią... Kłębiące się gdzieniegdzie
teksty wśród kłębiących się gdzieniegdzie starych
maszyn w przestrzeni Hali 1000 Ton – to
mógłby być całkiem interesujący model umysłu... Bez
odpowiedzi zostawiamy pytanie czy rzeczywiście
jedyną funkcją mowy i pisma jest odwzorowywanie
myśli. Może nawet w ogóle takiego pytania tutaj nie
zadamy...
I dopiero tu pojawia się komputer. Dlaczego dopiero tu, a nie na początku skoro hipertekst wydaje się być organicznie związany z komputerem? Ponieważ tylko wydaje się. W rzeczywistości hipertekst jest równie stary jak tekst, gdyż czytanie ze swej natury nie jest liniowe, oczywiście jeśli przez czytanie rozumiemy dekodowanie zapisu przy pomocy wzroku – czytanie na głos jest liniowe, ale jego liniowość dotyczy tylko wydobywania dźwięków, a nie tego co widzą wówczas oczy, bo te widzą znacznie więcej niż to, co wymawiają usta. Na przykład, w czasie kiedy usta wymawiają głośno sekwencję wyrazów w górnym akapicie, wzrok może sprawdzić co dzieje się w akapicie środkowym i kiedy zauważy, że jest tam dialog, zawczasu przygotuje nas do zmiany barwy głosu i intonacji, jeśli oczywiście chcemy bawić się w odgrywanie postaci występujących w czytanym tekście. (Analogiczna sytuacja występuje podczas grania z nut – wzrok obejmuje znacznie większy obszar zapisu nutowego niż właśnie grany takt i dlatego spokojnie możemy przygotować się na zmiany dynamiczne, które nastąpią dopiero za kilkanaście taktów.) Czy zatem pierwsza powieść hipertekstowa wydana przez Michaela Joyce'a w 1987 roku zasługuje na miano pierwszej, a przez to przełomowej i odkrywczej? Raczej nie. Trudno jednak nie zauważyć, że było coś co różniło ją od innych. Tym czymś jest świadomość. Większa świadomość tego, jak funkcjonuje tekst, tego co dzieje się w głowie i dookoła niej, świadome wykorzystanie tej wiedzy. Niewątpliwie pomógł w tym komputer. Dlaczego? Bo pozwala na takie ustawienie tekstu (a może lepiej byłoby użyć słowa “opowieść”?) w przestrzeni, na jakie nie pozwalają inne nośniki. Tak się
złożyło, że afternoon. a story dotarło do mnie
najpierw w postaci zwykłego pliku tekstowego. Po
kilkunastu minutach pracy drukarki miałem przed
sobą stos kartek. Wyglądało to trochę tak, jakby
wszystkie kolumny sali hypostylowej w Karnaku
zostały rozwinięte, przewrócone na ziemię i
ułożone jedna na drugiej. Nie mogło być jednak
inaczej. (Mogło. Bez wątpienia mogło. Mogłem tak
pociąć kartki na kawałki, by każdą leksję, czyli
porcję tekstu pojawiającą się na ekranie, mieć na
osobnej karteczce. Mógłbym też spróbować stworzyć
jakiś system wyszukiwania tych kartek, które
zawierałyby rozwinięcie wybranego słowa z
poprzedniej kartki. Obawiam się jednak, że taki
system byłby dosyć skomplikowany, a przede
wszystkim tak nieporęczny, że wręcz
uniemożliwiający wędrowanie przez tę opowieść.
Przeskakiwanie z ekranu na ekran jest dużo
prostsze, nie mówiąc o tym, że poprzedni tekst
znika, podczas gdy karteczka z tekstem nie
znikałaby, ciągle leżałaby gdzieś obok.) Tłumacz
wędruje przez tekst inaczej niż czytelnik. Ja
musiałem mieć absolutną pewność, że nie ominąłem
żadnego zakamarka – czytelnik będzie mógł sobie
pozwolić na ominięcie nawet wielu zakamarków
zupełnie nie podejrzewając ich istnienia. Nie będę
pisał o problemach translatorskich, zmaganiu się z
wieloznacznościami tekstu i słownymi kalamburami,
bo nie było w tym niczego zaskakującego. Pojawił
się natomiast inny problem: ustawienie tekstów w
przestrzeni. Popołudnie przypomina budowlę
(nie będę dodawał przymiotnika “labiryntową”
albowiem każda budowla, każdy dom jest mniej lub
bardziej skomplikowanym labiryntem), gdzie
poszczególne leksje są ścianami, a może tylko
prefabrykatami lub wręcz cegłami. I ta budowla
jest ważniejsza niż elementy, z których została
wzniesiona. Konstrukcję tej budowli, niejako jej
szkielet, tworzy system linków, odnośników,
połączeń między poszczególnymi leksjami. Tu
pojawił się istotny problem: nie zawsze leksje w
języku polskim pokrywały się z leksjami w języku
angielskim. To zupełnie normalne. Co zrobić na
przykład w przypadku leksji którą stanowi tylko
jedno angielskie słówko, bardzo wredne zresztą, w
zasadzie nic nie znaczące i nie mające
odpowiednika w języku polskim, a mianowicie the? Może zatem zdarzyć
się tak, że konstruując polskie popołudnie będziemy mieli trochę
mniej lub trochę więcej elementów niż w przypadku
afternoon, zaś sporo będzie miało trochę inne
zaczepy, śruby i gniazda. Ważniejsze jest jednak
to, żeby owe elementy do siebie pasowały, ponieważ
najważniejsza w tym wszystkim jest cała budowla.
Chodząc po budynku interesują nas bardziej pokoje,
korytarze, schody, przejścia, meble. Cegły czy
płyty gipskartonowe ukryte pod tynkiem już raczej
mniej. A tak właśnie jest z popołudniem: stajemy przed
wejściem do wielkiego centrum handlowego – każdy z
nas przejdzie przez nie inną drogą, inaczej będzie
po nim błądzić... (Ja niestety zostałem pozbawiony
tej przyjemności błądzenie, wybierania drogi,
omijania, bo znałem dokładnie wszystkie
pomieszczenia. No cóż, coś za coś jak to mawiają.)
Zatem: linkowanie jest ważniejsze od leksji tak
jak konstrukcja budynku jest ważniejsza od ścian
wypełniających przestrzenie między słupami (co nie
znaczy, że owe wypełnienia są zupełnie bez
znaczenia, o nie! wszak to one zamieniają pustą
przestrzeń w labirynt – jednak budowla pozbawiona
konstrukcji po prostu się wali). To może się
wydawać odkrywcze i nowatorskie. Szczególnie w
kulturze, która traktuje tekst z bałwochwalczym
uwielbieniem i w tym uwielbieniu zapomina, że
znacznie większa część tejże kultury niewiele ma
wspólnego ze słowami i układanymi z nich tekstami.
Lecz znowu tylko wydaje. Być może całe nowatorstwo
polega jedynie na zbliżeniu opowieści do
rzeczywistości, do rzeczywistego dziania się...
Tu znowu
zlinkujemy się z innym miejscem w czasie i
przestrzeni. Otóż, kiedy wiele lat temu Biali
dotarli do plemienia Shipibo-Conibo w
południowoamerykańskiej dżungli, zastali tam
pogrążonego w transie szamana siedzącego na pniu
ściętego drzewa, mamroczącego coś pod nosem i
wymachującego tykwą, z której wydobywały się kłęby
tytoniowego dymu. Pragnąc dowiedzieć się o co temu
szamanowi chodzi, Biali zabrali sie ochoczo za
zbadanie tego, co w ich mniemaniu było najważniejsze
w jego działaniu, co było treścią, a mianowicie jego
bełkotu. Bełkot okazał się jednak naprawdę bełkotem,
czyli mową demonów i duchów na którą składały się
archaizmy, zapożyczenia z języka sąsiedniego
plemienia, świadomie zniekształcone słowa, a
wszystko to przemieszane niczym przysłowiowy groch z
kapustą. Nijak tego bełkotu nie szło zrozumieć, a to
dlatego, że nie był on do rozumienia. Treść wcale
nie było zlokalizowana w tekście, co Białych dosyć
zaskoczyło, albowiem zawsze utożsamiali (i nadal
utożsamiają) oni treść z tekstem. Tekst pełnił w
działaniu szamana funkcję poboczną, pomocniczą.
Znacznie, znacznie ważniejsza była tykwa, ale
najważniejszy był wydobywający się z niej dym. To
dym był do rozumienia. Dym był treścią.
No i po co to wszystko? Po co te pod-nad-obok-w-za-przed-między-teksty? Na co komu takie zabawy i głupie wygibasy? Te zabawy i głupie wygibasy to tylko odpowiedzi na pytania o naszą świadomość, o to co dzieje się i jak się dzieje w naszych głowach i dookoła nich. A cóż tam może się dziać? Nic się nie dzieje, a oni tylko bełtają i bełtają. Pewnie jacyś tajni współpracownicy układu mającego na celu zmącenie klarownego obrazu rzeczywistości. Tak. Nic tylko mącą i mącą. Zamulają czystą wodę. Wcale ich obraz rzeczywistości nie interesuje. Tylko rzeczywistość ich interesuje. To skandal. Plączą i kręcą dawno już wyprostowane ścieżki... Prawdę napisawszy nie ma czego plątać i kręcić, bo nic nie zostało wyprostowane. W rzeczywistości nie istnieją ścieżki proste i gładkie. Są tylko kręte i wyboiste. Można jedynie próbować poznać te zakrętasy i nauczyć się orientować w ich plątaninie. Można też oczywiście próbować wiedzę zastąpić iluzją i iść po krętej ścieżce tak jakby była asfaltową drogą. Nie należy jednak się wtedy dziwić, jeśli spadniemy w przepaść albo rozwalimy sobie głowę o skalny występ lub wybijemy zęby. Nie należy też mieć wtedy pretensji do skały i przepaści o to że istnieją i że nam przeszkadzają. Co najwyżej można mieć pretensje do tego, który nam wmówił, że ich nie ma, gdyż dokonał stosownej niwelacji terenu. A zresztą...
nie zapominajmy, że treść to dym. Wystarczy nabrać
powietrza w płuca i zrobić fuuuuuuuuuuu... I machnąć
ręką. I już treści nie ma. Zostaje pusta kartka. Lub
pusty ekran.
Na ekranie mojego monitora pada różowy śnieg. |