tekst powstał w ramach projektu Kolekcja polskiej książki artystycznej z przełomu XX i XXI wieku


CZYTANIE versus OGLĄDANIE

1.

Czytanie jest oglądaniem. Żeby coś przeczytać, trzeba to oglądnąć. Czasami jednak wystarczy to dotknąć – tekstu pisanego alfabetem Braille'a wcale nie trzeba widzieć. Zwykłe litery też można wydrukować wypukle (lub wklęśle) i wtedy można ich nie oglądać, pod warunkiem, że nauczymy nasze palce szybko i sprawnie rozpoznawać ich kształty.

Czy czytanie jest słuchaniem? Słuchamy, jak ktoś czyta, lecz my sami wtedy nie czytamy, tego co słuchamy, ba, nawet możemy w tym samym czasie czytać zupełnie inny tekst. Czy słuchanie czyjegoś czytania jest także naszym czytaniem? Mamy już narzucone tempo i interpretację. Słuchanie czyjegoś czytania jest linearne, bo linearne jest mówienie, a czytanie na głos jest przecież mówieniem. Głośne czytanie jest sekwencyjne, bo sekwencyjne jest mówienie. Mówimy jedno słowo po drugiem, nie mówimy dwóch słów naraz. Kiedy słuchamy, nie możemy wrócić do tego, co słyszeliśmy przed, ani nie możemy przeskoczyć do tego, co usłyszymy po. A to są bardzo istotne elementy czytania. Więc słuchanie raczej nie jest czytaniem. A czytanie nie jest słuchaniem. Więc jeśli książka jest czymś do czytania, a książka do słuchania (czyli audiobook) jest czymś do słuchania, to książka do słuchania nie jest książką. Książka do słuchania (książka-do-słuchania) jest słuchowiskiem. A słuchowisko nie jest książką. Słuchowiska nie czytamy. Słuchowisko słuchamy.

Skoro czytanie jest oglądaniem, to czy oglądanie jest czytaniem? Do pewnego stopnia tak. Lecz do jakiego? Żeby przeczytać tekst musimy rozpoznać kształty znaków składających się na ten tekst. Zdecydowanie najczęściej robimy to posługując się wzrokiem, ale jak już wzmiankowaliśmy, możemy także posłużyć się dotykiem. Nie wzmiankowaliśmy zaś tego, że możemy także posłużyć się słuchem – wtedy gdy tekst jest zapisany znakami akustycznymi, jak to jest w przypadku języków gwizdanych, mowy bębnów czy alfabetu Morse'a. Oglądanie nie jest więc konieczne do czytania i nie każde czytanie jest związane z oglądaniem tekstu, ale zdecydowana większość czytań odbywa się z pomocą oczu. Również nie każde oglądanie jest czytaniem. Ba, wydaje się, że zdecydowana większość oglądań nie jest czytaniem. Gapimy się, rozglądamy, przyglądamy, podpatrujemy, wpatrujemy się... a jeśli wtedy przez naszą głowę przelatują różne słowa i zdania, to z reguły luźno związane (albo wcale) z tym co widzimy. Gdy zaś skupiamy się na oglądaniu obrazu, to nie rozkoszujemy się wtedy piękną frazą, nadzwyczaj zgrabną składnią czy zaskakującą leksyką – smakujemy kolory, fakturę powierzchni, przebiegi splątanych linii...

Niewątpliwie czytanie i oglądanie mają ze sobą coś wspólnego. Jak dzień i noc. Jak morze i ląd.


2.

Czytanie jest czynnością bardzo skomplikowaną, chociaż wydaje się takie proste. Czytanie jest procesem wysoce abstrakcyjnym. Ta abstrakcyjność ma różne stopnie. Najbardziej abstrakcyjny jest alfabet, gdzie poszczególne litery stały się już tylko wizualizacjami fonemów i niczego nie mają przypominać, ani niczego nie mają znaczyć jeśli ktoś nie wie jaką głoskę reprezentuje ð to się nie domyśli. Mniej abstrakcyjne są hieroglify. Najmniej abstrakcyjne są piktogramy, albowiem związek ich formy z tym, co przedstawiają jest oczywisty.

Oglądanie jest czynnością prostą (oczywiście z pozoru – wiadomo przecież, choć nie jest to wiedza dostatecznie rozpowszechniona, że nic nie jest proste). Oglądanie jest procesem o niskim poziomie abstrakcji, może nawet niewiele wyższym od zera. Trochę się on podnosi, kiedy oglądamy jakąś świadomie zaaranżowaną przestrzeń, która poprzez ustawienie znajdujących się w niej przedmiotów chce nam przekazać pewne dodatkowe informacje. Podobnie dzieje się w przypadku świadomie zakomponowanej płaszczyzny, gdzie elementy kompozycji są rozmieszczone według pewnego kodu, który musimy poznać, jeśli chcemy odczytać zawartą w tym rozmieszczeniu informację (na przykład perspektywa czasowa występująca w staroruskich iluminacjach). No właśnie, oto pojawiło się słowo „odczytać”. Bowiem kiedy w obrazach zaczynają pojawiać się symbole, alegorie i inne tego typu elementy, oglądanie zaczyna zbliżać się coraz bardziej do czytania. Na przykład mapę bardziej trzeba czytać niż oglądać; choć mapa może być pięknie wydana i zachwycać świetnie dobranymi kolorami i czcionkami, to przede wszystkim ma ona dostarczyć konkretnych informacji o danym terenie. Malowidło na tarczy australijskiego Aborygena też należy czytać, podobnie jak nasze mapy, ale wpierw należy się tego nauczyć, trzeba wiedzieć, że jakaś sekwencja kropek lub kreseczek nie została umieszczona w tym właśnie miejscu, by zrównoważyć kompozycję całości, lecz dlatego, że właśnie tamtędy przeszedł Przodek zanim nie przemienił się w Coś-tam i zniknął pod ziemią.


3.

Najważniejsze jednak wydaje się to, na ile autor dzieła jest świadom tych zawiłych relacji. A jeszcze ważniejsze od najważniejszego jest to, na ile świadomie z tej swojej świadomości korzysta – to znaczy, czy chce, by jego dzieło było czytane, czy też może oglądane, a może i czytane i oglądane, albo w jednej trzeciej czytane, a w dwóch trzecich oglądane ..... lub pierwszy rozdział (jeśli są rozdziały) czytany w siedemdziesięciu dwóch procentach, a oglądany w dwudziestu ośmiu ...... Oczywiście nie można wykluczyć, że autor postanowi dołączyć do tego słuchanie i wąchanie, każąc wydawcy wydać swoją książkę na wyjątkowo śmierdzącym i szeleszczącym papierze, bo właśnie taki szelest i smród będą niezbędnymi elementami opowieści.


4.

Dlatego też tak istotne, w moim mniemaniu, jest to, by dzieło było dziełem autorskim, czyli takim, o którego ostatecznym kształcie decyduje autor lub autorzy i gdzie relacja oglądanie-czytanie jest brana pod uwagę od samego początku. Niewątpliwie można fortepian przerobić na łóżko, lecz chyba nie taka była intencja twórcy fortepianu.

Przerabianie cudzych dzieł jest działaniem dosyć rozpowszechnionym i warto mu się bliżej przyjrzeć, albowiem dzieją się na tym obszarze rzeczy zadziwiające. Są dzieła, na które rzucamy się nieomal od razu, są też takie, których wolimy nie dotykać. Na przykład tekst przyniesiony do redakcji jakiegoś wydawnictwa natychmiast poddawany jest „obróbce”. Obraz przyniesiony do galerii pozostaje niezmieniony, ba! nikomu do głowy nie przyjdzie, żeby wziąć pędzel i coś w nim „poprawić”, a gdyby ktoś to zrobił, to popełniłby przestępstwo. Tekst można zaś zmieniać i nikt nie uważa tego za coś niestosownego, a tym bardziej za przestępstwo. Nasuwa się przypuszczenie, że być może decyduje o tym sposób konsumowania dzieła: obraz konsumowany jest w jednej chwili, od razu w całości, tekst konsumowany jest nieporównywalnie dłużej i nigdy w całości, chyba, że jest bardzo krótki; być może sprzyja temu też nastawienie samego twórcy: malarz nie zakłada, że ktoś będzie jego obraz poprawiał – pisarz wręcz domaga się redakcji tekstu, może nawet oddać rękopis pełen błędów i trudnych do odczytania bazgrołów. Może właśnie tak to jest... Bardzo interesujące jest też to, że po śmierci pisarza staje się na głowie, żeby jego tekstów nie zmieniać! Ten sam tekst za życia autora jest bezlitośnie maltretowany, jest przedmiotem nieustannych walk i zmagań, by po śmierci zyskać świętą nietykalność. Oczywiście do pewnego stopnia – jeśli w tekście znajdują się zbyt niekonwencjonalne rozwiązania i propozycje zbyt mocno naruszające panujące standardy wydawnicze, to taki tekst zostanie z całą pewnością skonwencjonalizowany (na przykład w takim tekście jak ten wszystkie wielokropki zostałyby zamieniony na trzykropki)...... Czyli: przerabia się to, co się czyta, zaś nie przerabia się tego, co się ogląda. Gdy książka zostanie przerobiona na rzeźbę poprzez wycięcie z niej jakiegoś kształtu, to nawet jeśli autor takiego dzieła nie spotka się bezpośrednio z zarzutem, że zniszczył książkę, to taka opinia będzie pałętała się po głowach prawie wszystkich oglądających. Gdy reżyser dla potrzeb wystawianej sztuki potnie tekst, pomiesza te wycięte kawałki i zestawi je w innej kolejności, raczej nikt nie oskarży go o bestialstwo (intelektualne), raczej będzie podziwiany za „twórczą interpretację” owego tekstu – doprawdy, niesłychane! ...... Nikogo też nie dziwi prezentowanie fragmentów tekstu, choćby celem promocji jakiejś książki. Zapewne bardzo wielu by się niepomiernie zdziwiło, gdyby w celu promocji wystawy obrazów znanego malarza przedstawiono jeden centymetr kwadratowy dzieła mającego wymiary dwa metry na dwa metry... Być może bierze się to stąd, że tekst ze swej natury składa się z ogólnie dostępnych wyrazów. Każda książka jest w pewnym sensie słownikiem, tyle że wyrazy są ułożone w innej kolejności niż alfabetyczna. Można ją rozsypać i z tego samego zbioru wyrazów ułożyć zupełnie inną książkę. Rzadko kiedy pisarz używa wyrazów spoza ogólnie dostępnego i stosowanego słownika. Niebywale trudno byłoby złożyć książkę z wyrazów nie używanych przez nikogo. Tymczasem malarz może użyć kolorów przez nikogo nie używanych, co więcej, używa takich nagminnie. Nieporównanie trudniej byłoby rozłożyć obraz na „wyrazy” i złożyć z nich inny obraz.


5.

Przyjmijmy dwie proste definicje:

książka – coś do czytania

obraz – coś do oglądania

Definicje proste, grubo ciosane, toporne. W rzeczywistości pełne niepokojących niuansów. Zastanówmy się. Oto stół. Na stole leży książka. Spostrzegamy ją. Wzbudza naszą ciekawość. Bierzemy ją do ręki. Obracamy szukając z tyłu jakiejś informacji o tym, co to za książka. A tam też nic. Tak się bowiem złożyło, że na okładce nie ma żadnego tekstu. Otwieramy ją. A tam same obrazki. Toż to album! Piękne zdjęcia. Oglądamy je. Oglądnęliśmy wszystkie i zamykamy książkę. Książkę. Jednak książkę, mimo że nie było to coś do czytania. Bowiem do czytania jest tekst, a nie książka. Może się jednak zdarzyć, że będzie to zbiór wierszy chińskich poetów przez nich samych wykaligrafowanych, a książka będzie wydana w Chinach i nie znajdziemy w niej żadnego słowa, które moglibyśmy przeczytać, bo tak się złożyło, że nie znamy chińskiego..... Gdybyśmy jednak chcieli utrzymać podaną wcześniej definicję, to wtedy wszystkie inne, nietekstowe, elementy książki musiałyby być na prawach tekstu, musiałyby nieść ze sobą informację taką jaką niesie tekst, musiałyby brać udział w opowiadaniu.

Należałoby zatem teraz zapytać, czy w takim razie można czytać obraz? Można. I nie tylko rozpoznając przedstawioną na tym obrazie historię czy sytuację, nie tylko warstwę anegdotyczną, nie tylko warstwę alegoryczno-symboliczną. Zapewne inne warstwy też da się czytać. Lecz jakie warstwy? I jak je czytać? Bowiem tu wkraczamy na obszar, gdzie słowa nie sięgają. Opuszczamy plażę i powoli zagłębiamy się w łagodnie falującą, cudnie prześwietloną wodę... Iść się już nie da, musimy zacząć płynąć.

Za oknem piękny jesion. Ci którzy wiedzą, co kryje się pod tą nazwą od razu podstawią pod nią właściwy obraz (choć z całą pewnością będzie to inny jesion niż ten, który ja widzę). Ci, którzy nie wiedzą co to jesion, niczego sobie nie wyobrażą, albo wyobrażą sobie coś zupełnie innego, nie to, co trzeba. Lepiej w takiej sytuacji sprawdzi się opis. Jeszcze lepiej rysunek albo zdjęcie. Aczkolwiek rysunek lub zdjęcie nie przekażą różnych zabawnych historyjek z tym jesionem związanych. Nie mam jednak zamiaru roztrząsać co lepsze, a co gorsze, bo ocenianie jest zajęciem jałowym. Istotne jest to, że opis i obraz mają pewien obszar wspólny, chociaż w swej zasadniczej części pozostają rozłączne, nie pokrywają się. Lecz to są wszystko rzeczy i sprawy znane, choć może nie do końca uświadomione.

Interesujące jest też to, że z łatwością godzimy się na zastępowanie tekstu (opisu) obrazem, albo na dodawanie to tekstu obrazów. Jakże często cytowana Alicja stwierdza wręcz, że książka bez ilustracji niewiele jest warta. Z równą trudnością przychodzi nam działanie odwrotne: zastępowanie obrazu tekstem lub dodawanie tekstu do obrazu. Jakże zdumieliby się zwiedzający galerię, gdyby zamiast obrazu zastali jego opis. Może tylko trochę mniej byliby zdumieni (choć na pewno nie wściekli), gdyby obok obrazu umieszczono jego opis: „Na stole przykrytym ciężkim aksamitem, ciemnozielonym, tak ciemnym że aż czarnym, którego krawędzi nie sposób dostrzec, ginie bowiem w gęstym mroku unoszącym się znad podłogi niczym mgła, zupełnie jakby noc nie opadała z góry, lecz podnosiła się z ziemi...” A czytelnik znajdując w książce obrazek próbujący przedstawić to, co jest opisane na sąsiedniej stronie, wcale się nie dziwi i nie zdumiewa.


6.

Niezależnie od wszelkich ułomności powyższej definicji książki trudno nie zgodzić się z tym, że czytanie jest czynnością niejako przypisaną do książki. Tymczasem wybór książek do Kolekcji odbył się poprzez oglądanie. Prawdę napisawszy nikt ich nie czytał. Po pierwsze dlatego, że zdecydowana większość z nich jest unikatami, więc praktycznie są niedostępne (teoretycznie jest to możliwe: należałoby zamknąć jurorów w galerii i wypuścić z niej dopiero, kiedy wszyscy wszystko przeczytają – bardzo to ryzykowne rozwiązanie, zarówno dla jurorów jak i dla unikatów). Po drugie dlatego, że wstępna selekcja odbywała się na podstawie zdjęć, co zupełnie uniemożliwia nie tylko czytanie, ale nawet nie zapewnia możliwości zapoznania się ze strukturą przestrzenną dzieła. Po trzecie dlatego, że wiele dzieł jest beztekstowych.... Zapewne można by wymienić jeszcze kilka powodów. I znowu: nie robię tego, żeby oceniać; robię to, żeby zwrócić uwagę na rzecz dużo bardziej istotną niż ocenianie. Otóż, wszystkie książki potraktowano jak obrazy, jako coś do oglądania. Ciekawe, jak zareagowaliby jurorzy decydujący o wyborze obrazów do jakiejś kolekcji, gdyby mieli to zrobić na podstawie dostarczonych opisów tych obrazów. Czyżby zatem książki artystyczne nie były książkami, skoro nikt ich nie czyta, a czytanie jest niejako esencją książkości?


7.

Lecz może zupełnie nieuprawnione jest moje wołanie o czytanie, to uporczywe domaganie się, żeby czytali. Albo raczej żeby czytali-i-oglądali, czyli żeby czytalioglądali albo wręcz oglączytadali. Wszak jesteśmy na terenie artystów, a tu się tylko ogląda. Mamy do czynienia z książkami artystów, bo tak należałoby tłumaczyć ów angielski termin.

Co ja, pisarz, tu robię? W moich książkach jądrem jest tekst, a wszystkie elementy nietekstowe są tego tekstu rozszerzeniami, swoistą prozodią. Może jednak zasadne i nie takie bezsensowne byłoby wprowadzenie terminu książka pisarza (to zabawne, ale nie da się utworzyć przymiotnika równie przydatnego jak artystyczny – bo co można zaproponować: pisarski? i cóż by to miało znaczyć?). Ktoś mógłby powiedzieć (i napisać), że to masło maślane, tak jakbyśmy chcieli mówić o obrazie malarza. Wszak obraz jest namalowany przez malarza, więc czyjże miałby być jak nie malarza? Tak, ale pisarz z reguły pisze tekst, pisarz z reguły wcale nie myśli o książce, a tu chodziłoby właśnie o takiego pisarza, który myśli książką, nie tekstem, którego obchodzi książka jako całość, jako dzieło... A poza tym, jak to zauważyliśmy wyżej, istnieją książki, które jak najbardziej są książkami, a nie są literaturą.... No, a jeśli pisarz jest jednocześnie artystą, lub artysta pisarzem, jeśli mamy do czynienia z pisarzystą, to co wtedy?

I znowu te półtony, półcienie, półmroki, zmierzchy, świty. W dzień wszystko jest jasne. W nocy wszystko jest ciemne. A o zmierzchu, w tej przeklętej porze, która nie jest ani dniem ani nocą, wszystko wydaje się być koszmarnie niewyraźne.


8.

Największym koszmarem, który mnie atakuje w tej mrocznej strefie niczyjej jest komiks. Wydawałoby się, że to jest właśnie to – bo przecież do czytania i do oglądania (albo do oglądania i do czytania), i obraz i tekst, naraz, ściśle ze sobą związane, nie mogące funkcjonować oddzielnie, bez siebie tracące sens... Tak by się wydawało, ale tak nie jest. Dlaczego tak nie jest? Co mi tu nie pasuje? Co mi przeszkadza? Co degraduje komiks w moich oczach i uszach? Czy to tylko niezrozumiałe, irracjonalne uprzedzenia? Czy nie lubię komiksu tak jak nie lubię zupy grzybowej? Po prostu mi nie smakuje i już. Po prostu smakuje mi okropnie i zastanawiam się dlaczego, skoro grzyby w śmietanie smakują mi wybornie? Może jednak to nie tylko kwestia smaku..... Nie znajduję w komiksie opisów. Po prostu nie ma pięknych opisów, z wyszukaną metaforyką, szeroką frazą. Nie ma tekstów nie posuwających akcji do przodu ani o włos, zdań które czyta się powoli tak jak pije się dobrą zieloną herbatę w specjalnej, ulubionej czarce.... Czy na przykład tekst taki jak ten, w zasadzie o niczym, o pierdołach, takie nikomu niepotrzebne rozważania o sprawach nikogo nie interesujących mogłyby być „scenariuszem” komiksu? A jeśli nie scenariuszem, to w jaki sposób mogłyby w komiksie zaistnieć – w dymku na kilka stron?

Nie ma też w komiksie miejsca na piękny rysunek, na obraz abstrakcyjny, niefabularny, pozbawiony anegdoty, obraz do kontemplacji, gdzie cała „treść” zawarta jest w jakości kreski, gdzie całą fabułą jest przebieg kreski, układ kresek i barwnych plam na płaszczyźnie pozostających w pewnej relacji do tekstu, w napięciu lub odprężeniu....

Nie ma miejsca na kaligrafię.

W ogóle niewiele jest wolnego miejsca w komiksie, prawie wcale, bo komiks cierpi na swoisty lęk przed pustką, na ów prymitywny horror vacui.

Komiks jest płaski. Zupełnie ignoruje trzeci wymiar. W ogóle go nie obchodzi to, czy jest wydany w formie kodeksu, zwoju, albo leporello. O dziwo, komiks ignoruje też stronę, choć ta jest przecież płaska, z założenia dwuwymiarowa. Nie interesuje go kompozycja strony. Komiks interesuje tylko kadr, a to jak te kadry są ułożone na stronie jest sprawą chyba sześciorzędną. Komiks jest filmem pociętym na klatki.

Komiks jest do bólu konwencjonalny, podczas gdy tu chodzi o książkę do bólu niekonwencjonalną.

Komiks jest realistyczny. Czasami nadrealistyczny, czasami podrealistyczny, zawsze jednak w jakiś sposób realistyczny, mimo tych wszystkich nierealnych ludzie-pająków-nietoperzy-kotów. Komiks nie bywa, bo nie może być, abstrakcyjny.

Coś jeszcze?

Nie. Chyba tyle. Nic mi więcej nie przychodzi do głowy. Szkoda, bo sam siebie nie przekonałem.

Więc może ktoś mnie przekona. Może ktoś znajdzie komiks, który będzie piękną książką pod każdym względem... Bo może ja po prostu za mało wiem, za mało znam, bo rzeczywiście komiksów znam mało. Może gdzieś ktoś potrafi ugotować taką zupę grzybową, która mi posmakuje. Jak dotąd każda, którą próbuję wykrzywia mi gębę, choć pierwsze dwa, trzy łyki rzucają wyzwanie moim kulinarnym dziwactwom i uprzedzeniom.