JAK
TŁUMACZYĆ
Przede mną
leży książka. Przede mną, czyli między klawiaturą a
monitorem. Na skanerze. Skaner, kiedy nie skanuje,
jest rodzajem pulpitu, na którym kładę różne
książki, notatki, wydruki i tym podobne rzeczy –
leżą one tam dotąd, aż przestają być potrzebne, albo
dotąd, kiedy przypomnę sobie, że leżą tam zupełnie
niepotrzebnie, lub że leżenie na podwyższeniu już im
się nie należy, albo nie należało wcale. Ta książka
zapewne poleży tu dosyć długo, aczkolwiek próba
bardziej precyzyjnego określenia tego okresu mija
się zupełnie z celem. Jest otwarta na trzydziestej
stronie, a ma tych stron dziewięćset dwadzieścia
pięć. Strony są rozmiaru bardzo zbliżonego do
formatu A5 czyli chyba najpopularniejszego formatu w
jakim drukuje się książki, niestety czcionka jest
raczej mała, interlinia wąska, żadnych standardowych
dialogów, co sprawia, że tekst jest gęsto upakowany,
jest go zatem dużo więcej niż w wielu innych
książkach tych samych rozmiarów, chociaż
ponaddziewięćsetstronicowych powieści nie ma znowu
tak wiele. Na szczęście bloki tekstu są rozbite na
standardowe akapity, zaś po każdej kropce występuje
podwójna spacja, co nas tutaj może trochę
zaskakiwać, zresztą przyjemnie, więc nie
protestujemy, ani my, ani nasze oczy. Stąd się
wzięły te nietypowe spacje, że ta książka, będąca
pierwszym brytyjskim wydaniem z 1968 roku, jest
reprintem oryginalnego wydania paryskiego z 1925
roku powieści napisanej przez Gertrudę Stein w
latach 1905-1908.
Kupiłem tę książkę w Londynie prawie trzydzieści lat temu, za prawie dziesięć funtów. Szaleństwo! Dziesięć funtów w tamtych czasach! Ach! Nie takie znowu szaleństwo. Nie było łatwo znaleźć jej książki. Te, na które w końcu udało mi się trafić w jakimś szacownym antykwariacie nie pomnę już na jakiej ulicy, nie pomnę też tytułów, pomnę tylko że opasłe nie były, miały ceny przyprawiające o zawrót głowy (i nawet dzisiaj robiłyby wrażenie, choć zapewne znacznie mniejsze) jak przystało na egzemplarze z pierwszych wydań, więc dziesięć funtów za opasły wolumin w twardej oprawie wygrzebany na drugim piętrze ogromnej księgarni wydawało się wręcz jakimś niedopatrzeniem, pomyłką, z której należało natychmiast skorzystać. I skorzystałem. Zapłaciłem i od razu opuściłem księgarnię. Tak oto stałem
się posiadaczem niezwykłej opowieści o powstawaniu
Amerykanów. The Making of Americans. Czyli „historii
rozwoju pewnej rodziny”. Dzieła raczej mało
znanego, a w Polsce w ogóle, lecz bardzo ważnego.
Nie wszystko co znane jest ważne. Bywają dzieła
bardzo znane i bardzo nieważne. Zdarzają się też
dzieła ważne i znane. Oczywiście, że tak. Tak jak
zdarzają się działa nieważne i nieznane. Wszystkie
możliwe warianty się zdarzają. Tak to już jest i
nic na to poradzić się nie da. Gertruda Stein jest
znana umiarkowanie. Ale i tak ona jako ona jest
daleko lepiej znana niż to co stworzyła.
Najbardziej znane jest jedno zdanie: róża
jest różą jest różą jest różą. Nie wiem czy dobrze
zacytowałem – nigdy nie pamiętam ile jest tych
róż. To, że jakieś dzieło jest ważne, a nawet
bardzo ważne i jest nieznane, wcale nie jest
sprzecznością. Nie jest też sprzecznością to, że dzieło nieznane szerszej
publiczności, a znane tylko bardzo wąskiej
publiczności, jest określane jako przełomowe, jako
kamień milowy, albo jeszcze jakoś w tym rodzaju.
Kto ma je znać, ten je zna. Kto ma o nim wiedzieć, ten
wie. Dzieło raz wprowadzone w przestrzeń
intelektualną świata zostaje w niej, krąży po niej
i prowadzi swą przełomową działalność, przełomowo oddziałuje na kogo się
tylko da, a
na kogo się nie da, na tego nie oddziałuje. I nie sposób już go stamtąd, z tej
przestrzeni, usunąć.
Wróciłem do domu i zabrałem się do czytania. Czytałem długo. Nie tylko dlatego, że nie czytam szybko. Nie mam tu na myśli tak zwanego „szybkiego czytania”, które do czytania literatury pięknej w ogóle się nie nadaje, jakże bowiem podziwiać krajobraz, gdy pędzimy trzysta kilometrów na godzinę i wszystko wokół zamienia się w burą smugę, rozmazuje, rozlewa niczym tusze na mokrym papierze. Czytanie The Makings of Americans jako żywo przypominało słuchanie muzyki, a muzyki nie da się słuchać szybko, niezależnie od tempa w jakim jest grana. I to pewnej szczególnej muzyki. Muzyki pochodzącej z dawnej Rodezji, a obecnego Zimbabwe i zwanej Shona mbira. Mbira to niewielkie drewniane pudełko, prostokątne lub trapezowate, do którego przymocowanych jest kilkanaście drucików lub blaszek; opierają się one o rodzaj progu i są lekko wywinięte do góry. Pudełko trzymamy oburącz, a kciukami szarpiemy za blaszki. Z reguły grane są motywy ostinatowe i ich wariacje, o niewielkiej rozpiętości interwałowej, bo skala instrumentu jest dosyć ograniczona. Z reguły gra kilku mbirzystów, a wtedy ich ostinata i wariacje splatają się i rozplatają, polirytmicznie i polimetrycznie, szemrzą niczym woda wartko płynąca po kamieniach, brzęczą jak rozgrzana łąka. Na to nakłada się głos co ni to śpiewa ni to opowiada, zawodzi, narzeka, gaworzy, już to szepcze, już to wydziera się, raz radośnie, raz płaczliwie. A pod to wszystko jeszcze podkłada się grzechotka szurająca-szeleszcząca koślawo-triolowo. Tak to przynajmniej brzmiało na płycie, której często wtedy słuchałem. Po jednym utworze na stronie, w sumie czterdzieści kilka minut nigdy nie kończącej się muzyki. Czułem się jak korek dryfujący po oceanie. I tak było z czytaniem „Amerykanów”. Zdania ostinatowe i wariacyjne. Polimetryczne. Polirytmiczne. Splatające się i rozplatające. Rozciągane, wydłużane, rozpłaszczane, rozwałkowywane, zwijane, rozwijane... Dryfowałem po tym oceanie zdań. Zanurzałem się, tonąłem, wynurzałem, unosiłem, na brzuchu, na plecach, przymykałem oczy, zasypiałem, zachłystywałem się słono-słodką wodą, budziłem, fale kołysały mnie lekko, leciutko... Żadnej książki nie czytałem w ten sposób, a przecież czytałem ich wiele. Żadna książka nie była napisana w taki sposób jak właśnie ta. To były piękne
czasy, kiedy konsumowałem nieporównanie więcej niż
produkowałem. Teraz czasy też są piękne, aczkolwiek
produkuję nieporównanie więcej niż konsumuję.
Problemem naszych czasów wcale nie jest konsumpcja,
jak wszyscy wokół twierdzą, lecz produkcja.
Produkujemy jak szaleni i domagamy się, żeby ta
produkcja została skonsumowana, po to byśmy mogli
produkować dalej. Ja niestety też produkuję.
Pocieszam się myślą, że to co produkuję jest trudne
do skonsumowania, czasami wręcz niekonsumowalne,
więc szaleństwa konsumpcji specjalnie nie napędzam.
Bardzo mocno jednak przyczyniam się do szaleństwa
produkcji. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie,
żebym przestał produkować. Lecz mnie się wydaje, że
stoi i ciągle do tych miliardów, bilionów
istniejących książek dorzucam nowe.
No więc w tamtych pięknych czasach, nie chcąc pozostawać w szponach konsumpcjonizmu, jak też powodowany niezwykłością czytelniczych doznań, postanowiłem wpaść w szpony produkcji i zacząłem tłumaczyć Powstawanie Amerykanów. Jednak z przyczyn, których zupełnie nie pamiętam utknąłem gdzieś w okolicach dwudziestej, a może osiemnastej strony i książka powędrowała na półkę obok dwóch innych książek Gertrudy: wcześniejszej, znacznie prostszej, Three Lives (Trzy żywoty) i późniejszej, nieporównanie bardziej skomplikowanej, How to Write (Jak pisać). A teraz, po tylu latach, znowu leży przede mną. Co się stało? Otóż, zacząłem znowu ćwiczyć na pianinie gamy. Przez kilkanaście lat nic nie grałem, a teraz gram. Nie, nie gamy – skale. To różnica. Każda gama jest skalą, nie każda skala jest gamą. Gamy są skalami siedmiodźwiękowymi, a ja gram także skale ośmio, sześcio, pięcio i czterodźwiękowe, jak również dziewięcio, dziesięcio, jedenasto i dwunastodźwiekowe. Najprzeróżniejsze skale sobie gram. Układam sobie taką skalę (usuwając jakieś dźwięki z pełnej chromatyki), ogrywam ją w rozmaitych układach, zbieżnie, rozbieżnie, w różnych odległościach, ale nie wiadomo kiedy, z reguły szybko, odrzucam dyscyplinę i pozwalam palcom swobodnie spacerować po klawiszach, gonić się, skakać, kroczyć majestatycznie, truchtać, potykać się – wszystko mogą robić, nie wolno im tylko grać dźwięków spoza skali. A jeśli im się zdarzy to zrobić, to wcale ich nie karcę. Nie obcinam, ani nie wyłamuję. Pięknie mi się tak gra. Ćwiczy. Gra? Ani to ćwiczenie, ani to granie. Bo nie myślę o żadnym koncercie, niczego nie komponuję, nie staram się zapamiętać tego co zagrałem. Jeśli o czymś wtedy rozmyślam, to o nowej książce, bo to ona skłoniła mnie, wręcz zmusiła, bym otworzył klapę wielkiego, czarnego pianina, wszak ma być właśnie o tym... Ot, wyprowadzam palce na spacer po klawiaturze. Tak jak czasami wyprowadzam nogi na spacer po łące, po lesie. Pięknie jest. Ani nie konsumuję, ani nie produkuję. Zawieszony jestem gdzieś pomiędzy. Tak się czuję, jakbym położył się na wodzie na środku jeziora, w upalny duszny dzień. Wokół chromatyczny chlupot... Tak się poczułem, jakbym znowu zaczął czytać Powstawanie Amerykanów czyli historię rozwoju pewnej rodziny. Zdjąłem więc książkę z półki i otworzyłem ją. Otworzyłem wielką, białą książkę. Lecz nie zacząłem jej ponownie czytać. Zacząłem kontynuować jej tłumaczenie. O czym
opowiada ta książka? Dokładnie o tym, o czym mówi
tytuł. O tym samym, o czym opowiadają tysiące innych
książek noszących inne tytuły. O zupełnie banalnych
historiach, które wydają się absolutnie oryginalne i
jedyne w swoim rodzaju, choć są tylko niekończącymi
się wariacjami na ten sam temat, nieustannym
ćwiczeniem gam i pasaży – nie, nie gam, lecz skal, w
większości ani durowych, ani molowych. Nie jest
ważne o czym ta książka opowiada – ważne jest to jak
o tym opowiada. I dopiero to JAK przekazuje nam
istotę sprawy: że życie codzienne jest nieustannym
rzępoleniem gam i pasaży – nie, nie gam i pasaży,
lecz skal. Rozmaitych skal, ich niezliczonych
wariantów i jeszcze bardziej niezliczonych wariacji
jakie można budować z dźwięków składających się na
te skale. Koncerty gramy rzadko, a jeśli już, to
trwają one krótko. Nie ma niekończących się
koncertów. Jest tylko niekończące się
przygotowywanie do ewentualnych koncertów.
Nieustanne ćwiczenie. Nawet nie ćwiczenie – ot,
takie tam sobie granie gam. I skal. Rzępolenie i
pitolenie. Najprzeróżniejszych skal, choć ciągle
tych samych. Wszak mamy do dyspozycji tylko
osiemdziesiąt kilka klawiszy.
No więc leży ta książka znowu przede mną i znowu ją tłumaczę. Tłumaczę ją sobie. Tak sobie tłumaczę, jak sobie gram i ćwiczę wszystkie możliwe skale, które mogę ułożyć z osiemdziesięciu pięciu klawiszy mojego starego pianina. Tłumaczę bez zobowiązań. Pięknie mi się tłumaczy. Powolutku. Raz jeden akapit. Raz dwa. Raz nic. Długo będzie mi się tłumaczyło. Oj długo. Bo jeśli na stronie jest średnio ze cztery akapity, a stron mi zostało nieomal dziewięćset, to znaczy że mam przed sobą jakieś trzy tysiące sześćset akapitów. Zatem prawie dziesięć lat. Lecz po co się spieszyć? Po co gnać? Po co szukać wydawcy, który opublikowałby to monstrualne dzieło obejmujące ponad sześćdziesiąt arkuszy wydawniczych, w którym absolutnie nic się nie dzieje, które jest nudne jak pustynia, piaszczysta, śnieżna, wodna – obojętne, w którym nie ma żadnej sensacji poza tym, że ono samo w sobie jest sensacją, kogóż jednak by taka niesensacyjna sensacja obchodziła? No więc nie przejmuję się tym i sobie tłumaczę. Właściwie bezproblemowo. Słowa proste. Sytuacje proste. Konteksty proste. Wszystko proste. Tylko te zdanie nieproste o nieposkładanej składni. Te zdania jak fugi. Jak wariacje na temat fug... Rozwiązać skomplikowane kalambury słowne da się, choć nie bywa to łatwe. Rozszyfrować wyrafinowane metafory też można. Nawet z najbardziej labiryntowych kontekstów też jest wyjście. Jeśli brakuje słów, można tworzyć i wymyślać nowe. Lecz składnia zupełnie obezwładnia. A w szczególności złożona i świadomie nieskładna. Jaka szkoda, że po napisaniu książki Jak pisać Gertruda Stein nie napisała książki Jak tłumaczyć. Och, doprawdy, nie ma czego żałować – musiałbym wtedy napisać książkę Jak tłumaczyć jak tłumaczyć. Lepiej chyba pograć sobie różne dziwne i dziwaczne skale, nawet tak obrzydliwe jak tetratonika H A G Gis. |