tekst opublikowany na portalu Ha!art 1 kwietnia 2010 roku


DZIEŃ GŁUPICH KSIĄŻEK



Bardzo lubię przypadki. Szczególnie takie, które odznaczają się poczuciem humoru. Oczywiście przypadki wcale nie są przypadkowe – wystarczy uświadomić sobie jak wiele innych przypadków musiało zaistnieć wcześniej, żeby doszło do tego właśnie. Świadomość ta może zrodzić poczucie, że nic nie jest przypadkowe. Od tego już tylko krok do przekonania o całkowitym zdeterminowaniu naszego życia. Przekonanie to nie jest tak bardzo nam niemiłe, jak mogłoby się wydawać, wielu wita je nawet z westchnieniem ulgi, aczkolwiek wzdycha raczej po cichu; a już szeroki uśmiech na twarzy wywołuje następny krok na wyboistej drodze rozumowania, oblekający ów zbiór przypadków w konkretne ciało, albo nadający mu status spisku, lub też postać mniej lub bardziej skomplikowanego matematycznego wzoru. Jakaż to wtedy ulga...

Zostawiając na boku te zawiłości, należy odnotować, że w wyniku takiego a nie innego splotu okoliczności pierwszego kwietnia 2009 roku zostało zarejestrowane wydawnictwo o wdzięcznej nazwie LIBERATORIUM. A zatem doczekaliśmy się pierwszej rocznicy. Wspominam o niej dlatego, że nikt inny o niej nie wspomni. Dlaczego jednak ktoś inny miałby o tym wspominać, skoro nikt o tym nie wiem? Dlatego więc wspominam, żeby ktoś się o tym dowiedział.

Trudno o lepszą datę. Wszak to szaleństwo i głupota w czystej postaci zakładać tu wydawnictwo... zakładać tu takie wydawnictwo... albo nawet bez tego „tu”, czyli: zakładać takie wydawnictwo. Wszak Liberatorium to laboratorium książek, manufaktura książek wolnych, gdzie myśli się kategorią książki, a nie tylko tekstu, gdzie książka rodzi się cała w jednym umyśle i proces jej powstawania – od mglistego wyobrażenia do drukowania i oprawiania – jest przez ten umysł kontrolowany (ten umysł to oczywiście mój umysł, a sprawy kontrolowania tego procesu posunęły się już tak daleko, że chyba sam zacznę pisać recenzje, a może nawet prowadzić dyskusyjne forum, na którym będą się podszywał pod wszystkich dyskutantów – pomysł niegłupi, ale raczej na kolejne dzieło hipertekstowe). Trafność tej daty nie wynika tylko z faktu, że zrobiliśmy sobie niezły kawał; piszę my, albowiem formalnie to moja żona zakwalifikowała się na szkolenie, napisała biznesplan, dostała niewielką unijną dotację i założyła firmę, czyli właśnie wydawnictwo – rejestracja firmy nastąpiła trzydzieści dwa lata i trzy miesiące po napisaniu i zrobieniu przeze mnie pierwszej książki. Piękny jubileusz – piękna kropka nad i... Patrząc na to dziełko teraz, trudno raczej użyć do jego określenia słowa „książka”; to wahanie wynika po części z faktu, że dziełko nie zostało ukończone: dwadzieścia kilka stron maszynopisu, kartki zszyte nitką nie z boku, lecz u góry, więc odwracają się tak jak w ściennym kalendarzu, strona tytułowa wypisana odręcznie, lewy margines równie poszarpany jak prawy... wszystkie te zabiegi nie są przypadkowe, albowiem to opowiadanie z założenia miało płynąć niczym leniwy strumyk gęsto obrośnięty po brzegach szuwarami („kalendarzowe” odwracanie kartek nie przecina ostatniej linijki tak jak to dzieje się w przypadku „normalnego” odwracania, raczej przypomina „przewijania” tekstu na ekranie komputera). Tymi gęstymi zaroślami miały być rysunki, ale one z jakiegoś powodu nie powstały. Oczywiście, tej książki nie ma w katalogu Liberatorium, summa summarum to chyba strasznie głupia książka; w katalogu jest za to ze dwadzieścia innych książek, powstałych później i trochę mniej głupich, chociaż nigdy nic nie wiadomo jak to jest z tymi książkami...

Trzydzieści trzy lata i trzy miesiące (dodałem ten ostatni rok) to już wystarczająca perspektywa czasowa, żeby pokusić się o postawienie pewnych pytań. A właściwie jednego: co się zmieniło?

Patrząc na tę pierwszą książkę i na te ostatnie, tegoroczne, można by powiedzieć że mnóstwo: jakość druku, papieru, opraw... Droga od maszyny do pisania, ołówka i pióra, przez drukarki igłowe, atramentowe do dużej kolorowej laserówki, to przede wszystkim zmiana szybkości i ilości. Egzemplarz, którego wykonanie kilka lat temu zajmowało mi dwa-trzy dni, teraz powstaje w dwie-trzy godziny; kilka sztuk może łatwo zamienić się w kilkadziesiąt; ceny rzędu 600-1000 złotych nurkują do poziomu 100-200. Niesłychane. Niesamowite. Niewiarygodne. I to wszystko można zrobić w domowym zaciszu. Pięknie... To co dotychczas było nadziemne, lecz nigdy podziemne, nagle stało się naziemne... A jednak te wszystkie zmiany są jakby zewnętrzne. Ciało się zmienia – duch pozostaje ten sam. Albo raczej umysł. Bowiem to, co jest istotą przedsięwzięcia zwanego od kilku lat Liberatorium, przedtem Książkarnią Ogon Słonia, a jeszcze wcześniej nie mającym nazwy, nie zmieniło się. Dalej każda książka rodzi się w jednym umyśle. Dalej wszystkie jej elementy są maksymalnie ze sobą zintegrowane i biorą udział w opowiadaniu historii przedstawionej w danej książce. Dalej chodzi o to, żeby książkę uwalniać... Czyżby zatem ta dokonująca się na naszych oczach rewolucja technologiczna nie wywarła na mnie żadnego wpływu? To niesłychane, niesamowite, niewiarygodne, ale nie wywarła. Ołówek, pióro, papier, komputer, drukarka laserowa to tylko narzędzia – to ja ich używam, a nie one mnie... No no no. Ryzykowne stwierdzenie. Inni by powiedzieli, że wręcz głupie. Ja mogę tylko napisać, że to stwierdzenie faktu.

Tu przychodzi mi do głowy pewne porównanie. Otóż, tak jak ja używam nowoczesnych technologii do tworzenia dzieł całkowicie autorskich i zamkniętych, w których nikt nie może grzebać, gdzieś tam na drugim krańcu ktoś używa tych samych technologii do robienia remiksów książkowych, czyli dzieł prawie całkowicie nieautorskich (albo bezautorskich) i otwartych. Tnie, kopiuje, wkleja, miesza, przestawia, dopisuje, wymazuje, dorabia, przerabia. Mogłoby się wydawać, że to znak czasów, żyjemy przecież w czasach didżejów, że takie działanie umożliwiła dopiero technologia cyfrowa. Nie bardziej mylnego. Przecież technikami kompilowania i miksowania od lat posługują się studenci piszący prace nie tylko magisterskie. A i niejedna rozprawa, dysertacja czy esej to w znacznym stopniu zlepek cytatów połączonych własnymi wątłymi zdaniami. Warto by w tym miejscu wspomnieć pewną szacowną angielską autorkę, która zasłynęła tym, że podobno napisała najwięcej powieści; chociaż żyła i pracowała w epoce przedkomputerowej, jej dom jako żywo przypominał twardy dysk, wszędzie bowiem miała „foldery z plikami”, wszystko miała precyzyjnie skatalogowane: a to opisy przyrody, a to opisy ubrań, a to opisy deszczu, a to opisy wybuchów złości... nie tyle więc pisała swoje powieści, ile je miksowała – sama o tym kiedyś opowiadała w uroczy sposób w radio BBC, którego wtedy regularnie słuchałem na starożytnych falach krótkich. A jeśli już ją przywołaliśmy, to warto też przywołać kogoś, kto napisał tylko kilka powieści, zaś ostatniej nie ukończył, pozostawiając tysiące stron notatek – jest nią historia dwóch poczciwców, by nie rzec głupców, zwykłych urzędasów, Bouvarda i Pecucheta, którzy uzyskawszy przez przypadek niezależność finansową osiedlają się na wsi i próbują ogarnąć całość ludzkiej wiedzy, a że w każdej dziedzinie podejmowane przez nich przedsięwzięcia kończą się katastrofą i fiaskiem, postanawiają wreszcie zająć się tym, co im wychodziło najlepiej, czyli przepisywaniem, kopiowaniem i kompilowaniem... To Gustaw Flaubert i druga połowa dziewiętnastego wieku. Dalej nie będziemy sięgać, albowiem groziłoby to dojściem do zupełnie już nieprzyzwoitego wniosku, że nie tylko technologia nie ma wpływu na moją twórczość, lecz także zmiany polityczne i ustrojowe. Lecz cóż ja na to poradzę, że ciągle piszę o tym samym i o tym o czym ja chcę pisać i tak jak ja chcę, a nie jak inni chcą? Na dodatek umiejętność rysowania, składania, projektowania, redagowania, tłumaczenia na różne języki, drukowania, oprawiania daje mi pełną niezależność w tworzeniu książki i jest ta książka taka jak ma być, jaka musi być, jaka chcę żeby była, a nie taka jakiej oczekuje ewentualny czytelnik. A i recepcja tego co robię jest wciąż taka sama: moje książki są niczym UFO, jakby przyleciały z innej planety – ludzie gapią się na nie i zastanawiają: co tu robić z takimi głupimi książkami? Rzadko kiedy przyjdzie im do głowy, żeby je przeczytać, jeszcze rzadziej, żeby je kupić. Lecz może w tej przesadnej, kosmicznej metaforze jest coś istotnego, albowiem rzeczywiście patrzę na ten nasz świat z odległości, trochę jakby z Marsa (lecz w tym również nie ma nic specjalnie niezwykłego – któż mnie nauczył tak spoglądać na świat jak nie H.G.Wells w swojej „Historii świata”?). Ten punkt widzenia też się nie zmienił. Ciągle (nie)opisuję świat. To „nie” jest bardzo ważne, gdyż nie zawsze opisuję przy pomocy pisma, choć wydawałoby się, że inaczej jak pismem opisywać się nie da; „nie” wyraża także daleko posunięte przekonanie o braku nadprzyrodzonych mocy powszechnie przypisywanych językowi. W zasadzie każda nowa książka jest kolejną częścią NIEOPISANIA ŚWIATA. No właśnie: świata – nie człowieka. To też się nie zmieniło, bo człowiek ma się do świata tak jak litera do książki, albo jeszcze gorzej, i raczej nic w tych proporcjach nie da się zmienić. A to jest nie do przyjęcia. To jest szaleństwo i głupota – marzyć o zanotowaniu historii świata opowiedzianej przez drzewo (koniecznie w wersji dwujęzycznej: drzewnej i ludzkiej)... Niezmienne jest też marzenie o zwykłych nakładach, bo przecież nigdy, żadna moja książka nie była pomyślana jako unikat, choć manufakturalność Liberatorium sprawia, że każdy egzemplarz ma do pewnego stopnia charakter unikatowy – oczywiście w przypadku dzieł hipertekstowych, niedrukowalnych, takich jak Liberlandia, problem nakładu nie istnieje, pojawia się za to szereg innych problemów, o których nie warto tutaj wspominać, po co sobie psuć dobry humor w jaki wprawił nas ten tak szczególny dzień. Tak. Humor mam tak dobry, że chyba nawet to marzenie przestaje mnie męczyć, że dzisiaj zupełnie satysfakcjonuje mnie idea nakładu otwartego...

Lecz skłamałbym lub wykazał się nieuważnością, gdybym upierał się, że absolutnie nic się nie zmieniło. Wszak to, że piszę ten tekst i że zostanie on opublikowany świadczy o tym, że coś jednak się zmieniło. Co?

Żeby odpowiedzieć na to podchwytliwe i jakże głupie pytanie trzeba chyba będzie poświęcić następne trzydzieści trzy lata i trzy miesiące temu jakże pięknemu szaleństwu produkowania rzeczy prawie doskonale nikomu niepotrzebnych. Zachowując dotychczasowy umiar w jedzeniu i odpowiednio niską temperaturę w domu (jak wiadomo zimno konserwuje) nie jest to niewykonalne. Jakże piekielnie głupi jubileusz będziemy wtedy obchodzić. Czego sobie i mojej żonie z całego serca życzę.