CZY ISTNIEJE HIPERTEKSTOWA KSIĄŻKA (ARTYSTYCZNA)?


Nie.

I tyle. Już nie musiałbym pisać więcej. Zadałem pytanie. Odpowiedziałem. Wszystko jasne.

Otóż nie. Nie wszystko jasne.

Przede wszystkim w mroku niepewności ginie określenie „hipertekstowa książka” lub „książka hipertekstowa”. Powieść hipertekstowa? Tak. Opowiadanie hipertekstowe? Tak. Poemat hipertekstowy? Tak. Książka hipertekstowa? Nie... Chyba nie... Raczej nie...

Książka jest przedmiotem o określonej wadze i objętości. Książkę można wziąć do ręki, wsadzić do kieszeni, postawić na półce. Monitor też jest przedmiotem o określonej wadze i objętości. Też można go wziąć do rąk, wsadzić do torby, postawić na stole. Niby tak, ale monitor jest częścią większego urządzenie i nie zawiera w sobie jedynie opowieści. Może być wykorzystywany do wielu innych czynności, jak choćby oglądanie filmów, robienie wykresów czy słuchanie muzyki. Książkę też można wykorzystać do różnych celów: można podeprzeć nią walącą się szafę lub suszyć między jej kartkami zioła, ale to są funkcje zupełnie uboczne – nie po to robi się książkę, by służyła za odważnik. Co prawda czytnik typu Kindle został zaprojektowany tylko do czytania książek, trudno jednak uznać go za książkę – raczej jest on pojemnikiem na teksty, czymś w rodzaju naczynia, do którego wlewamy najprzeróżniejsze napoje. Fizyczność książki manifestuje się również sposobem w jaki się nią posługujemy, tym jak nią manipulujemy: obracamy, otwieramy, zamykamy, podnosimy, odkładamy... wszystko w bezpośrednim kontakcie dotykowym. Hipertekstu nie dotykamy, nie przesuwamy dłonią po ekranie, jak to często czynimy w przypadku kartki papieru, chcąc poznać jego fakturę (w przypadku ekranu dotykowego dotykamy go w zupełnie innym celu, aczkolwiek można sobie wyobrazić, że w jakiejś tam przyszłości ekrany będą mogły zmieniać swoją fakturę dostosowując się do potrzeb wyświetlanych na nich dzieł). Nasze obcowanie z ekranem nie polega na ustawicznym zmienianiu jego kształtu lub położenia – żeby przeczytać następną stronę nie musimy obracać go, przekręcać, składać, rozmontowywać. Trudno jednak nie uznać fizycznego istnienia hipertekstu – chociaż jest to fizyczność inna, jakaś nienamacalna... Wyłączamy komputer, ekran gaśnie i co? Gdzieś tam na dysku ciągi zer i jedynek, jakieś impulsy zapamiętywane w sposób zupełnie magiczny dla przeciętnego czytelnika, potencjały, napięcia, które nie mają nic wspólnego z tym, co widzimy na ekranie. A książkę zamykamy i nic się w niej nie zmienia, dalej na stronach tkwią litery, takie same i tyle ich samo. Następnego dnia ją otwieramy i jest taka sama (no chyba że ktoś w nocy wyrwie z niej kartkę, albo że zamoknie – ale to są ingerencje z zewnątrz, nieprzewidziane i nieplanowane katastrofy), a hipertekst może być inny: niektóre hiperteksty są dziełami skończonymi, zamkniętymi, niektóre zaś są dziełami otwartymi, ciągle pisanymi, poprawianymi i przebudowanymi; może się też zdarzyć, że użyta przeglądarka czegoś nie wyświetla, albo wyświetla inaczej, że monitor ma ustawioną inną rozdzielczość... Książka objawia się nam od razu jako całość, wiemy ile już przeczytaliśmy i ile nam zostało do przeczytania. Hipertekst tego nie robi, hipertekst trzyma to w tajemnicy – nigdy nie widzimy hipertekstu w całości, nigdy też nie możemy być pewni, czy przeczytaliśmy wszystko, bo łatwo coś ominąć, łatwo gdzieś nie dotrzeć. W książce też mogą się jakieś kartki skleić, lecz to nietrudno zauważyć – wędrując przez hipertekst z reguły nie zauważamy, że coś ominęliśmy, czujemy się trochę tak, jakbyśmy chodzili po pałacu z mnóstwem ukrytych komnat i korytarzy, których istnienia nawet nie podejrzewamy; dotarcia do wszystkich zakamarków nie gwarantuje nawet anielska cierpliwość, to mogłaby zagwarantować raczej diabelska przebiegłość pomocna w zdobyciu pilnie strzeżonych planów...

W obecnej epoce cyfrowej, znaczna część procesu powstawania książki odbywa się w komputerze. Pisanie, redagowanie, łamanie, przygotowanie do druku i coś tam jeszcze – wszystko to dzieje się na ekranie, wszystko to jednak nie ma nic wspólnego z hipertekstem, albowiem służy osiągnięciu ostatecznego celu jakim jest z reguły standardowa książka kodeksowa, czyli stos kartek zszytych lub sklejonych z jednego boku. Taki stos można oczywiście rozmontować i ułożyć poszczególne kartki jedną obok drugiej – tak właśnie wygląda plik PDF: na ekranie pojawiają się po kolei wszystkie strony, jedna po drugiej, jedna pod drugą, jedna obok drugiej... chociaż ich nie obracamy, a przesuwamy, nie zmienia to faktu, że wyglądają one dokładnie tak, jak potem będą wyglądać w gotowej już książce; zresztą możemy wydrukować je sobie sami i ułożyć w stos. „Stron” powieści hipertekstowej, czyli tak zwanych leksji, nie można ułożyć ani obok siebie, ani na sobie. Można próbować je wydrukować, ale będzie to zajęcie raczej niewdzięczne, należy bowiem pamiętać, że hipertekst nie powstaje z myślą o wydruku, a w związku z tym jest w znacznym stopniu niedrukowalny (ot, choćby animacje i nawigacja). Hipertekst wydrukowany wyglądałby niczym martwy motyl przyszpilony do dna gablotki i na dodatek mocno poturbowany, z naderwanymi skrzydełkami.

Przestrzeń książki jest zupełnie inna niż przestrzeń hipertekstu, zarówno ta, w której istnieje, jak i ta którą kreuje. Żywioł książki jest inny, niż żywioł hipertekstu – dlatego moczarka kanadyjska wygląda trochę inaczej niż czarny bez, choć przecież są też do siebie podobne i mają wiele cech wspólnych, nie mogą przecież być całkowicie i absolutnie odmienne.

Oczywiście cały czas punktem odniesienia tych rozważań jest książka rozumiana jako stos kartek połączonych z jednego boku, czyli kodeks. Czynię tak dlatego, że taki właśnie przedmiot zdecydowanie najczęściej przychodzi nam do głowy, kiedy słyszymy hasło „książka”. Oczywiście w miarę rozszerzania definicji książki zarówno powyższe, jak i poniższe, rozważania będą coraz bardziej traciły sens. A jeśli tę definicję rozszerzymy w nieskończoność i uznamy za książkę cały świat, cały wszechświat, to wtedy będę musiał przestać snuć te bzdurne wywody. Pozostaję zatem przy tej bardzo wąskiej, chciałoby się napisać, klasycznej (z zastrzeżeniem: dla naszej cywilizacji) definicji, gdyż snucie owych bzdurnych wywodów sprawia mi przyjemność – co więcej, ta wąska definicja sprawia, że te wywody wcale nie są aż tak bardzo bzdurne. Jest to też o tyle istotne, że trudno byłoby włączyć do Kolekcji dzieła wielokrotnie większe od czytelnika, gdzie „strony” są ścianami domów, te książki-budowle, książki-instalacje, po których chodzimy, przez które wędrujemy jak najbardziej dosłownie i realnie, których nie można wrzucić do torby i pojechać z nimi na wakacje, ale do których trzeba specjalnie pojechać, żeby do nich wejść... I co ciekawe, właśnie takie twory trudno definiowalne, rozgrywające się na marginesie, na pograniczu, daleko od centrum, są dużo bliższe hipertekstowi niż normalnej papierowej książce. Bowiem czytanie (o)powieści hipertekstowej przypomina jako żywo spacerowanie po (nie)znanym mieście, albo robienie zakupów w wielkim centrum handlowym. Lub szperanie w bibliotece, księgarni czy antykwariacie.

Właśnie – czytanie. Co świadczy o tym, że o ile książkowość hipertekstu budzi ogromne wątpliwości, to literackość hipertekstu takich wątpliwości już nie budzi. Jak by nie było tekst, nawet jeśli jest hiper (choć równie dobrze mógłby być hipo) trzeba czytać. A jeśli tak się zdarzy, że twórca jakiejś opowieści hipertekstowej wyeliminuje z niej tekst całkowicie pozostawiając tylko obrazy, to wówczas zdecydowanie bardziej zasadne byłoby mówienie o hiperfilmie, niż o hipertekście. Co mogłoby też wskazywać na to, że fizyczność opowieści hipertekstowej bardziej zbliżona jest w swoim charakterze do fizyczności filmu niż fizyczności książki... Może zatem i artystyczność hipertekstu należałoby mierzyć stopniem jego filmowości?

Zatem, jeśli hipertekst nie może być książką (lub może nią być w sposób bardzo szczególny, dzięki stosownemu manipulowaniu definicją książki), to jak się ma sprawa z hipertekstem artystycznym?

Artystycznym czyli jakim?

Określenie artystyczny, jak większość określeń, albo nawet jak wszystkie, jest nieostre, czyli ma rozmazane brzegi, trudne do prześledzenia kontury, a co gorsza bywa rozumiane niejednoznacznie, czyli ma więcej znaczeń niż jedno. Przymiotnik artystyczny pochodzi od rzeczownika artysta, co bynajmniej nie oznacza, że wszystko co artystyczne pochodzi od artysty. Nie wszystko co robi artysta jest artystyczne, zaś nie-artysta może zrobić coś artystycznego. Na przykład artysta może napisać zwyczajny kryminał i ani ten kryminał nie będzie artystyczny, ani ta książka (którą ten kryminał jest) nie będzie książką artystyczną. Warto by w tym momencie zastanowić się przez chwilę kto zasługuje na miano artysty. Wydawałoby się, że każdy kto zajmuje się sztuką, to znaczy tworzeniem dzieł sztuki, a nie ich opisywaniem czy konsumowaniem. Tymczasem sprawa wcale nie jest tak oczywista jakby się wydawało. Zwyczajowy sposób traktowania sztuki bardzo przypomina sposób traktowania mięsa. Otóż, mamy mięso, wędliny, ryby, drób, podroby – z czego wynikałoby, że nie wszystko mięso jest mięsem (zgodnie z porzekadłem, że nie wszystko złoto co się świeci). I rzeczywiście wiele osób za danie mięsne uważa kotlet schabowy, ale galaretkę z nóżek już nie. Analogicznie mamy sztukę, literaturę, muzykę, teatr, film... Tym mięsem sztuki będzie malarstwo, rzeźba, grafika, czyli najogólniej rzecz biorąc sztuki plastyczne, sztuki piękne (cóż za przewrotne określenie, wszak obrazy i rzeźby mogą być szkaradne; można by też pomyśleć, że taka muzyka jeśli już dostąpi zaszczytu bycia sztuką, to na pewno nie piękną). A w związku z tym termin artystyczny też odnosi się, zwyczajowo i w ogólnym mniemaniu przeciętnego obywatela, głównie do tego, co namalowane, wyrzeźbione lub narysowane. Zwyczaje i ogólne mniemania przeciętnego i nieprzeciętnego obywatela bywają jednak zaskakujące i pewnie dlatego usłyszałem niedawno, jak ktoś mówił z przekonaniem o piosence artystycznej. Cóż bowiem namalowanego, wyrzeźbionego lub narysowanego może być w piosence? Jaki element wizualny może być w śpiewaniu? Nie chodziło tu oczywiście o wygląd piosenkarza lub piosenkarki, lecz o coś zupełnie niewizualnego: o śpiewanie wierszy napisanych z przeznaczeniem do czytania lub recytowania, ale nie do śpiewania, lub też napisanych specjalnie do śpiewania tak zwanych „tekstów zaangażowanych” (chociaż ustalenie granicy po przekroczeniu której tekst piosenki staje się „zaangażowany” jest zadaniem dosyć karkołomnym), no i o śpiewanie ich raczej z akompaniamentem gitary... zapewne jeszcze o kilka innych rzeczy też tu chodziło, ale to nie zostało wyjaśnione. Zresztą dla nas istotne jest to, że miało to być śpiewanie „inne”, i te piosenki też miały być „inne” niż te „normalne”. Czyli artystyczne miało znaczyć w tym przypadku coś odmiennego, nietypowego, rzadkiego, czego nie można usłyszeć codziennie, może nawet dziwacznego, niezrozumiałego, a już na pewno wymagającego zastanowienia się, coś raczej dla wybranych, tych którzy przeszli jakąś inicjację... (Gimnastyka artystyczna tym różni się od normalnej gimnastyki, że ma w sobie elementy baletu, zaś balet można by określić jako taniec artystyczny, a jego artystyczność w dużej mierze opiera się na jego nieużyteczności, nieprzydatności do celów towarzyskich, pomijając oczywiście rozmowy widzów w kuluarach – to też dosyć ciekawa, kolejna interpretacja artystyczności).

Gdyby zastosować tę drugą interpretację terminu artystyczny, to każdy hipertekst byłoby artystyczny jako inny od normalnego tekstu, bo nietypowy, dziwaczny, trochę lub całkiem niezrozumiały i tak dalej. Od razu widać, że nie jest to rozwiązanie jakiego oczekujemy. Tu raczej należałoby ustalić jaki powinien być typowy hipertekst, a wówczas artystyczność mogłaby zostać określona w opozycji do typowości, chociaż nie każdy nietypowy hipertekst musiałby być od razu, z definicji, artystyczny.

Pierwsza powieść hipertekstowa w ogóle, afternoon. a story, napisana przez Michaela Joyce'a i wydana na dyskietce w 1987 roku jest szczytem wizualnej ascezy i zgrzebności. Na ekranie pojawia się niewielka ilość tekstu, taka, że od razu ogarniamy ją wzrokiem w całości, z reguły kilka, kilkanaście krótkich linijek drobnych czarnych literek na białym tle. I tyle. Zapewne w dużym stopniu tę ascetyczność i zgrzebność wymusiły możliwości techniczne ówczesnych komputerów, o czym może świadczyć fakt świadomego wykorzystania kolorów w napisanej prawie dziesięć lat później opowieści Twelve Blue. Zresztą, na tle dzisiejszych hipertekstów, to właśnie ta pierwsza powieść wydaje się zupełnie nietypowa. Może nawet artystyczna... (Gdyby ten esej był esejem hipertekstowym, to w tym miejscu pojawiłby się link przenoszący nas do innego tekstu poświęconego próbie odpowiedzi na następujące pytania: dlaczego fotografia czarno-biała uważana jest teraz za bardziej artystyczną od kolorowej? oraz: czym różni się fotografia artystyczna od normalnej? Na szczęście ten esej nie jest hipertekstem.)

Skoro już pojawił nam się świadomie użyty kolor, to przejrzyjmy się tej pierwszej interpretacji terminu artystyczny. Jakim arsenałem środków operują sztuki plastyczne? Wzmiankowany już kolor. Kreska. Rysunek. Kompozycja (strony, ekranu, płótna, płaszczyzny, przestrzeni)... Typografia. Ilustracja. Konstrukcja. Faktura. Animacja... Warsztat pisarza, takiego piszącego tradycyjnie, piórem na papierze, jest mocno ograniczony, choć przecież nietrudno sobie wyobrazić, że mógłby używać także różnych kredek i ołówków, a przejście od pisania do rysowania to już doprawdy żaden problem, nawet dla kogoś kto zarzeka się, że rysować nie umie; natomiast przejście od pisania do składania tekstu to już problem poważny i trudno wyobrazić sobie pisarza mającego pod ręką kasztę z czcionkami. Tymczasem hiperpisarz ma pod ręką właściwie wszystkie narzędzia potrzebne do edycji hipertekstu, do produkcji opowieści hipertekstowej. W każdej chwili może zmienić kolor, wielkość i krój czcionek, zastosować różne tła, wprowadzić do tekstu obrazki, dodać dźwięki... Oczywiście inną sprawą jest, czy potrafi posługiwać się tymi wszystkimi narzędziami, ale nawet jeśli nie, to ma świadomość, że one są w każdej chwili dostępne. Można powiedzieć (i napisać), że tak pojmowana artystyczność jest czymś zupełnie normalnym i typowym dla hipertekstu. O ile wyżej wymienione elementy mogą być ekstensjami tekstu, to są one esencją hipertekstu (no, może trochę przesadziłem, ale czasami przesada pomaga dostrzec to, czego normalnie nie dostrzegamy).

„Koniec świata według Emeryka” to opowieść hipertekstowa, którą poczyniłem w latach 2002-2004. Przedstawia ona jedno wydarzenie opisane przez sto kilkadziesiąt różnych bytów. Hipertekst znakomicie nadaje się do pokazania równoległości dziania się przeróżnych światów. A ponieważ opisują to wydarzenie tak różne byty jak łopuch, kamień, jaszczurka, kretes, samochód czy kasjerka konieczne było zróżnicowanie języków. Mógłbym próbować wymyślać najprzedziwniejsze języki, ale po pierwsze, nie wszystkie języki oparte są na komunikacji werbalnej, a po drugie, musiałbym dołączyć wtedy do mojej opowieści sto kilkadziesiąt słowników, co niesłychanie skomplikowałoby i tak niełatwe nawigowanie po tym labiryncie. Zamiast tworzyć nowe gramatyki i najdziwniejsze składnie oraz metafory wykorzystałem cały arsenał środków artystycznych, a domniemane języki nieludzkie przetłumaczyłem na jeden ludzki (oczywiście to, co zwerbalizować się dało). Wszystkie elementy artystyczne „Emeryka” mają zatem przede wszystkim wartość semantyczną. Czyli mamy tu do czynienia ze zjawiskiem trochę innym niż w przypadku stron www, które w swej istocie też są przecież hipertekstami, wykorzystują bowiem technologię linkowania. Bywają strony mniej lub bardziej efektowne, ładniejsze i brzydsze, bywają znakomicie zaprojektowane i takie oparte na gotowych, nudnych szablonach – elementy artystyczne mają jednak w ich przypadku wartość głównie estetyczną. Jeśli więc „Emeryk” wyróżnia się czymś spośród innych dzieł hipertekstowych, to nie artystycznością lecz raczej wielkością, jest bowiem niczym blisko trzystustronicowa powieść w otoczeniu tomików poezji.

Tym bardziej nic artystycznego nie ma w obecnie realizowanym przeze mnie projekcie hipertekstowym zatytułowanym „Liberlandia”. Użyłem sformułowania „projekt hipertekstowy”, bo sam nie wiem co to jest. Od biedy można by przyczepić mu łatkę „przewodnika po hiperpaństwie”. A że państwa budowane są ciągle, to i Liberlandia będzie pisana ciągle, bez końca. To znaczy do mojego końca. Jest to więc dzieło otwarte z założenia. Tak jak z założenia jego czytanie zaczynamy od środka. Zupełnie jakbyśmy przylecieli samolotem do jakiegoś kraju, wylądowali na lotnisku; wyjść z lotniska wiele, a każde prowadzi w inną stronę... Lecz to też nic szczególnego jak na opowieść hipertekstową. To w zasadzie chleb powszedni hipertekstu. Każde dzieło hipertekstowe zasadza się na jakimś pomyśle, każde jest jakimś konceptem, każde ma w sobie coś ze sztuki konceptualnej... A „Księga słów wszystkich” Żuka Piwkowskiego jest przede wszystkim wspaniałym pomysłem. Bo fizycznie nie istnieje. Bo nie da się jej zmaterializować. Można co najwyżej zmaterializować wyrwaną z niej kartkę. Czysty konceptualizm, chciałoby się rzecz (i napisać)...

Jeśli zatem każdy hipertekst jest artystyczny, to ta artystyczność przestaje być jakimkolwiek wyróżnikiem. Aczkolwiek niedawno słyszałem jak ktoś użył sformułowania „proza artystyczna”. Zupełnie jednak nie wiem czym taka proza artystyczna miałaby się różnić od zwykłej prozy: ilością niespotykanych metafor czy wyjątkowym rozbuchaniem laseczek i ogonków? Wszak proza to nic innego jak tekst artystyczny, czyli piękniejszy i dziwniejszy od zwykłego tekstu. Czyli tekst niezwykły... No, ale podobno taki tekst to poezja – a może jest także poezja artystyczna? Ciekawe...

Ciekawe czy ten esej jest esejem artystycznym?