6
STRON SZTUKI KSIĄŻKI Świat ma cztery strony. Ta oczywista
bzdura od dawien dawna uznawana jest za oczywistą
prawdę. Za coś naturalnego. Większość prawd
oczywistych i naturalnych jest bzdurą, a właściwie
daleko idącym uproszczeniem. Jednak każde uproszczenie
jest także wypaczeniem. Im większe uproszczenie, tym
większe wypaczenie - być może jest to twierdzenie zbyt
ryzykowne, ale porywające swoją prostotą. Jak tu
jednak żyć w świecie, który ma niezliczoną ilość
stron? Jak je nazwać? A przecież wszystko musi być
nazwane, bowiem wszystko musi być oswojone. Wyrzucamy
zatem do kosza niesforną rzeczywistość i zastępujemy
ją bardzo prostym, „sfornym” modelem świata o czterech
stronach i taki oto model przyjmujemy za
rzeczywistość. A zatem mamy wschód, zachód, północ i
południe. Niewielu pamięta, że model przewidywał
jeszcze dwie dodatkowe strony: zenit i nadir. Można to
określić bardziej swojsko: przód, tył, lewo, prawo,
góra, dół. Swojskość jest jednak podchwytliwa i
wprowadza ukradkiem hierarchię: przód jest lepszy od
tyłu, góra od dołu, lewo jest gorsze niż prawo. Nie
będę wnikał dlaczego. Bardziej interesowałby mnie los
wszystkich skosów i ukośności, tych stron raczej
zaniedbywanych i pogardzanych - czy ktoś wie jak
nazywa się strona gdzieś pomiędzy górą a tyłem lub
między nadirem a wschodem?
Kardynalne punkty trójwymiarowej mapy
sztuki książki znajdowałyby się właśnie gdzieś
pomiędzy. Nie byłyby ważniejsze od innych, które też
można by wyznaczyć i określić jako kierunki,
tendencje, trendy, maniery. Nieistotna byłaby również
kolejność ich wyliczania. Oczywiście, o tych i innych
nie wymienionych tu bardzo istotnych założeniach,
zapomnimy już na drugiej stronie tego tekstu, a pod
jego koniec ze zdziwieniem i oburzeniem wysłuchamy
propozycji dodania może jeszcze jednej lub jeszcze
ośmiu stron: jak to!? no przecież świat ma tylko sześć
stron!
1. Strona Świstków Szpargałów Ulotek i Książek-Pomysłów Na
stole leży zjadliwie pomarańczowa kartka papieru. Po
jednej stronie jest nabazgrany list (Andi strasznie
bazgrze, a ja muszę się męczyć z odczytywaniem
koślawych słów), po drugiej równie nabazgrana odbitka
ksero informująca o kolejnym Wexford Artist’s Book
Fair. W zeszłym roku przyleciał papierowy bumerang. W
1996 była papierowa półharmonijka albo niecała
gąsienica. Najpierw jednak dowiedziałem się o pomyśle
złożenia Wielkiej Księgi Morza z pięciuset kartek
napisanych-zaprojektowanych-wydrukowanych przez
pięciuset autorów. Ponieważ autor pomysłu mieszkał w
miejscu zwanym Donkey Meadow (Ośla Łąka) a moje
jednoosobowe nadziemne wydawnictwo nazywa się Ogon
Słonia, poczułem dosyć duże powinowactwo i wysłałem
taką kartkę. W odpowiedzi dostałem zaproszenie do
wzięcia udziału w II Festiwalu Książki Artystycznej w
Wexford w Irlandii. Wysłałem trzy książki. Następnie
stwierdziłem, że mógłbym tam pojechać na krótką
wycieczkę z rodziną. Napisałem, że przyjeżdżam. Wtedy
Andi zadzwonił i zapytał, czy mógłbym otworzyć
wystawę, skoro przyjeżdżam. I tak w pewien sierpniowy
piątek wieczorem otworzyłem wystawę. Mimo koszmarnej
pogody, sala na parterze kamiennego domu mieszczącego
Arts Centre była wypełniona. W sobotę „handlowałem”.
Oprócz rodziny przywiozłem także ze sobą torbę książek
własnych i Correspondence des Artes. Tego dnia bowiem
każdy z uczestników, jeśli chciał i był obecny, mógł
pokazać inne książki, urządzić dodatkowe stoisko,
sprzedawać, opowiadać, tłumaczyć, demonstrować.
Nagadałem się okrutnie, czego nie mogę powiedzieć o
handlowaniu. W niedzielę mogłem zaś siąść spokojnie
przy stoliku w rogu sali, wziąć jakąś książkę z
jednego z blatów nakrytych suknem i ustawionych na
koziołkach albo z półki z surowych desek i rozpocząć
podróż przez nią. A książki były przeróżne. Od
malutkich formatów, prowokacyjnych pomysłów z
pogranicza (kilka zmiętych, zabazgranych karteluszków)
do książek gigantów (trzy książki-kolaże na środku
sali na prostych pulpitach, trochę kaligrafowane,
trochę drukowane, wklejane zdjęcia, dorabiane rysunki,
grafiki, doklejane kartki, okładki zrobione z blachy,
kawałków desek, tektury, skrawków tkanin). Książki
powstałe przez zamalowanie i zapisanie innych książek
drukowanych (lub atlasów geograficznych). Książki
wykorzystujące odbicie w lustrze. Książki zamknięte w
przemyślnych pudełeczkach, uwięzione w dziwnych
drewnianych konstrukcjach. Książki niezwykle
oszczędne, wyrafinowane, wysmakowane w każdym
szczególe i książki wręcz amatorskie, byle jak
sklecone, rozwichrzone ...... Nie mam jednak zamiaru
opisywać książek. Książki trzeba czytać, a nie
opisywać je, a te w znakomitej większości były do
czytania. Zdecydowanie przeważały książki autorskie,
czyli takie, których pomysłodawca jest również
wykonawcą. Była też wśród nich książka Andiego:
krótka, niesforna, ręcznie napisana relacja z podróży
łódką własnoręcznie przez niego zrobioną. Taka bowiem
ma być według niego książka artystyczna: ma powstawać
w zachwyceniu i ma promieniować energią uchwyconego
pomysłu, równie spontaniczna jak zdarzenie i chwila
którą opisuje, której przeczytanie trwa niewiele
krócej niż jej napisanie, a napisanie prawie tyle samo
co opisywana historia.
W
listopadzie 1997 poleciałem z Alicją Słowikowską i
dwoma ogromnymi walizami książek do Nowego Jorku. Oto
4th ArtistBook International. Soho. Wooster Street -
ciąg galerii. Trzy z nich opanowane przez książki. My
w pierwszej. Tu zastrzeżenie i to wcale nie takie
drobne. Na codzień Printed Matter nie jest galerią. To
księgarnia, w której możesz kupić chyba wszystkie
nietypowe, inne, odmienne książki wydane w przeróżny
sposób, czasami zupełnie niestarannie, lecz prawie
zawsze w nakładzie przynajmniej stu egzemplarzy. W tym
czasie, kiedy my od rana do wieczora opowiadaliśmy o
tym, co zgromadziliśmy na przepisowych dwóch metrach
kwadratowych, Judith Hoffberg opowiadała na
Uniwersytecie Stanford o pewnym drobnym wynalazku.
Kiedy pojawiło się ksero ludzie, jako istoty dosyć
pomysłowe czyli wykorzystujące pomysły innych ludzi w
sposób przez tamtych nie przewidziany, pomyśleli: ach,
teraz nie muszę chodzić do wydawcy! teraz mogę coś
napisać lub narysować, powielić to bardzo tanio,
złożyć i rozdać znajomym i nieznajomym, rozesłać,
sprzedawać, rozrzucać. Tak rozbiła się bania z
książkami artystycznymi. Tak runęła lawina. Pani
Hoffberg zna prawie wszystkich książkarzy. Od wielu
lat wydaje pisemko-okólnik, trochę-większą-ulotkę,
Umbrella, informujące o tym co dzieje się w tej
stronie sztuki książki. Poznała także nas. Chciała
bardzo zobaczyć to co przywieźliśmy. Wszak miała wziąć
udział w sympozjum poświęconym polskiej książce
artystycznej zorganizowanym na zakończenie wystawy w
Stanford.
2. Strona Druku Doskonałego. Na
moim stole leży okólnik stowarzyszenia ludzi pięknie
drukujących. Jest on oczywiście pięknie wydrukowany,
tak pięknie, że w ogóle nie kojarzy się z informatorem
lub okólnikiem, tym bardziej, że ma objętość
miesięcznika i papier jakim nie może pochwalić się
żaden najbardziej nawet szacowny miesięcznik.
Powodowany chęcią nawiązania nowych kontaktów i ciągle
poruszający się po omacku po świecie o niezliczonej
ilości stron zapisałem się do tego stowarzyszenia. A
przecież ja wcale pięknie nie drukuję! Co nie znaczy,
że zachowuję daleko idącą obojętność na jakość
wydruku. Jednak daleko bardziej niż problem uzyskania
maksymalnego wysycenia czerni przy zachowaniu
matowości tuszu interesuje mnie zagadnienie czy można
kanciastymi czcionkami pisać o rzeczach okrągłych lub
czy można używać czarnych liter do opisu zjawisk
tęczowych co bynajmniej nie jest tylko i wyłącznie
książkarską scholastyką, ani tym bardziej drwiną.
Zostawmy jednak mnie przy moim stole i moich mniej lub
bardziej zwyrodniałych problemach. Opuśćmy na chwilę
Printed Matter. Kilka domów dalej, na piętrze znajduje
się galeria Brooke Alexander. To głównie w niej były
dzieła porażające solidnością, precyzją, jakością,
wyrafinowaniem, pracochłonnością, ceną. Dzieła, które
jakby chciały zaprzeczyć ulotności zjawisk, zanegować
spontaniczność i szaleństwo ..... zasuszyć balonik
między ciężkimi kartkami szlachetnego papieru.
(Przypominam o założeniach początkowych! Ja nie
oceniam. Ja opisuję tylko moje wrażenie. Czyż moje
palce nie odczuwały ogromnej radości dotykając
subtelnych faktur niebywałych papierów? Przecież nie
zawszę chcę fruwać, czasami chcę zagłębić się w
wygodny, miękki, stary fotel, poczuć na kolanach
ciężar woluminu.)
3. Strona Unikatu. Nakład:
jeden egzemplarz. Nie będzie drugiego, bo być nie
może, zaś ten jedyny, niepowtarzalny może być dziełem
mieszczącym się w dłoni, lub wielotonową instalacją.
Jak na przykład poemat-labirynt Andrzeja Bednarczyka:
kilkadziesiąt monolitycznych kwadratowych słupów z
piaskowca; na każdej stronie jedno słowo; każde
przejście przez labirynt to inne odczytanie .....
Unikat - maksymalny przepływ energii wynikający z
bezpośredniego kontaktu z dziełem rąk ludzkich. Im
więcej egzemplarzy, tym mniejszy przepływ tej energii.
Dwa egzemplarze - dwukrotnie mniejszy przepływ. Lecz w
miarę zmniejszania się energii fizycznej, dotykowej,
rośnie energia mentalna, ta przekazywana
niebezpośrednio, nie z ręki do ręki lecz z głowy do
głowy .....
4. Strona Marzeń o Wielkim Nakładzie Tenże
sam Andrzej Bednarczyk wydał książkę w nakładzie 400
egzemplarzy. Ma ona betonowe okładki, a w środku
studzienkę z kamykiem na dnie. Czy można wyobrazić
sobie tę książkę w nakładzie 40000 egzemplarzy? Można.
Przynajmniej ja mogę. (Oczywiście, byłoby wtedy 40000
tysięcy różnych małych kamyków ręcznie umieszczanych
na dnie owej studzienki. Czy przez autora?) W Printed
Matter, na stoisku obok, kupiłem niewielki traktat
filozoficzno-poetycki. Kilka rodzajów papieru,
wyrafinowany druk w kilku odcieniach bieli szarości i
czerni, dwa początki a jeden koniec w środku, wycinane
okienka. Nakład: 1000 egzemplarzy. Moje książki, choć
istniejące w kilkunastu egzemplarzach i ręcznie
robione, są pomyślane tak, że równie dobrze mogłyby
być wydane w kilkunastu tysiącach egzemplarzy. Coś by
straciły - coś by zyskały. Lecz książki są być może
przede wszystkim po to, by czytało je wielu ludzi, nie
zaś by cieszyły nielicznych kolekcjonerów. Tu gra
toczy się nie tylko o stworzenie wyrafinowanego
obiektu sztuki, lecz o stworzenie (a może raczej
wylansowanie, ponowne wylansowanie) zapisu
rzeczywistości bardziej do niej adekwatnego niż
czarne, równe rządki literek na białych kartkach. W
rzeczy samej świat bardziej przypomina szalone,
zwariowane książeczki dla dzieci niż porządne traktaty
dla dorosłych ..... Polska Sztuka Książki zagnieździła
się na prawie dwa miesiące w hallu biblioteki
Uniwersytetu Stanford. Idąc tam przechodziło się koło
czytelni, a może tylko katalogów, gdzie zamiast
książek stały komputery. Hipertekst - nieistniejący
unikat, który potrafi zmaterializować się w milionach
egzemplarzy. A co z przebogatymi fakturami
szlachetnych i podłych papierów? Te zostaną. Długo
jeszcze będą tacy, dla których szelest przewracanej
kartki będzie stanowił wartość samą w sobie. Zresztą
nowe medium nie walczy ze starymi. Ono tylko zajmuje,
wypełnia nową niszę kulturową, informacyjną, stworzoną
przez cywilizacyjne, ludnościowe i technologiczne
przekształcenia.
5. Strona Obrazu Na
wystawie Polskiej Sztuki Książki w Dusseldorfie
wszystkie dzieła były zamknięte w gablotach (podobnie
jak kilka lat temu w Poznaniu i Warszawie). Nie dało
się odwrócić żadnej kartki, nie dało się niczego
przeczytać. Można było tylko patrzeć. Wędrowanie przez
książkę zastąpiono gapieniem się na jedną otwartą,
znieruchomiałą stronę; obiekty wielowymiarowe,
czasoprzestrzenne, rozwałkowano na placki ..... Jakże
wiele książek artystycznych rezygnuje z tekstu .....
Jakże często czytając książkę zapominamy, że na nią
patrzymy (a zatem każdy widziany jej element: papier,
kształt litery, linijki, plama tekstu na stronie,
okładki, kolory, odcienie, faktury, materiały .....
może, mógłby, wręcz powinien coś przekazywać - jakież
ogromne pole do popisu, jakież rozległe tereny do
zagospodarowania, a przecież nie należy zapominać o
ruchowym, przestrzennym, czasowym, dotykowym,
zapachowym aspekcie książki ..... Jakże często
oglądając (czy tworząc) książkę pozbawioną tekstu, a
tak wspaniale wykorzystującą te inne, pozatekstowe jej
elementy (i żywioły) zapominamy, że książka to przede
wszystkim coś do czytania.
6. Strona Tekstu James
Joyce chciał (może marzył) przełożyć niezwykły
kobierzec Księgi z Kells na litery, słowa i zdania.
Dlatego napisał to, co napisał, a w szczególności
Finnegans Wake. Chyba nikt nie zaszedł dalej jeśli
chodzi o adekwatność zapisu (i opisu) literackiego w
stosunku do opisywanej rzeczywistości. Chyba nikt
skuteczniej nie zasypał przepaści między formą a
treścią tak skwapliwie i z takim zapałem wykopywanej
przez pokolenia pisarzy, krytyków i czytelników. Chyba
nikt nie wycisnął więcej nielinearności z liniowego
zapisu alfabetyczno-fonetycznego. Forma i treść są
przecież taką samą bzdurą jak cztery strony świata. Na
wystawie książek zorganizowanej z okazji pierwszego
Bloomsday w Krakowie w zeszłym roku pokazano jedną
stronę z maszynopisu Macieja Słomczyńskiego. Prawie
każde słowo wielokrotnie skreślone. Nad nim lub pod
nim wpisane inne wersje. Niektóre słowa podkreślane
różnymi kolorami - tłumacz znaczył tropy semantyczno-
symboliczno-skojarzeniowe. Pomyślałem, że dopiero taka
strona jest adekwatna z tekstem oryginału i oddaje
wielowymiarowość, wielowarstwowość języka Joyce'a
tworzonego ze słów-w-słowach-w-słowach-w-słowach
...... Strona ta nie była tak barwna jak strona z
księgi z Kells, w żaden sposób nie równała się z nią
pod względem plastycznym, lecz była labiryntem,
prawdziwym labiryntem, realnym, nie cierpiącym na
schizofrenię formy i treści - zatem, stosując
kryterium spójności (formotreści), była lepsza od
strony z księgi z Kells .... I oto rodzi się jeszcze
bardziej szalony pomysł. Kilka lat temu ktoś (nie
pomnę niestety nazwiska) zasłynął portretami, które
powstawały w wyniku wielokrotnego nałożenia na siebie
różnych zdjęć tej samej twarzy. Gdyby zatem nałożyć na
siebie kilka różnych tłumaczeń tego samego tekstu,
różnych i tych samych autorów, ot choćby drukując je
na przezroczystych kliszach ..... I kto by takie
karkołomstwo wydał? Może ja, jedyny pracownik, twórca
i właściciel nadziemnego wydawnictwa OGON SŁONIA? A
któż by taką wieloksiążkę przeczytał?
Oczywiście, że nikt ..... Och, nie! Uszystójcie, że
ja.
A
zatem wędrujemy. Przemieszczamy się z jednej strony w
drugą. Wędrując, przemieszczając się, miotając
spotykamy po drodze innych, którzy również się
miotają, również przemieszczają, również wędrują. To
piękny świat, w którym granice są tak zamazane i
niewyraźne, że aż nie istnieją. Wędrujemy dlatego, że
nawet najgiętszy język nie powie tego co pomyśli
głowa. Nawet dwóch słów naraz nie powie, podczas gdy
głowa pomyśli naraz o setkach rzeczy.
W
którym miejscu jest OGON SŁONIA? W którym miejscu jest
CORRESPONDENCE DES ARTES (CdA)? W którym miejscu są
inni? Och, na pewno nie ciągle w jednym, precyzyjnie
określonym przez jakieś współrzędne. Drżymy,
wibrujemy, trzęsiemy się, przesuwamy. Tworzymy chmurę
elektronów wokół zamazanego, niewyraźnego jądra ......
A co nim jest? A co jest środkiem świata? Każda
książka. Bowiem w mojej fantastycznej geometrii każdy
punkt koła może być jego środkiem. Tak jak to w dużo
mniej fantastycznej kosmo(książko)grafii dzieje się z
każdym miejscem, z każdą stroną.
Tak
oto napisałem być może występny wstęp lub pokrętne
prolegomena do wielkiego traktatu kartkograficznego.
Ten
zaś traktowałby o liczącej kilka tysięcy lat historii,
teorii i praktyce zapisu nielinearnego, którego to
zjawiska książka artystyczna jest tylko drobną
cząstką.
Tekst ukazał się w wydawnictwie okolicznościowym z okazji pięciolecia projektu Współczesna Polska Sztuka Książki (OW ZPAP, Warszawa 1998). W 2005 roku wydawnictwo OGON SŁONIA zmieniło nazwę na LIBERATORIUM, a w 2009 stało się wydawnictwem także od strony formalnej. |