Co to jest igloo wiedzą wszyscy, lub prawie wszyscy. Nikt, lub prawie nikt nie wie co to jest libloo.
Otóż libloo to tradycyjny dom liberlandzki. Jak każdy dom tradycyjny, czyli taki, który nie jest wynikiem projektu, bądź realizacją czyjejś mniej lub bardziej szalonej wizji, nie od razu był taki jaki jest teraz, a i z pewnością kiedyś będzie inny niż jest teraz.
Co zatem sprawia, że jest on taki jaki jest, a będzie taki jaki będzie, zaś był taki jaki był? Pytanie trochę na wyrost, zważywszy, że Liberlandia jest krajem o historii dosyć mglistej, na tyle mglistej, że można nawet posunąć się do stwierdzenia, że historii nie posiada, choć stwierdzenie takie byłoby dosyć ryzykowne; to raczej metafora niż stwierdzenie, bardziej pragnienie-wyobrażenie-oczekiwanie...
Z całą pewnością jednym z podstawowych czynników determinujących powstanie libloo był klimat, na tyle nieznośny i wredny, że liczba dni kiedy jest zimno znacznie przewyższa liczbę dni kiedy jest ciepło. Stąd konieczność ogrzewania. A to eliminuje pierwsze, wydawałoby się, najbardziej podstawowe pytanie: ogrzewać czy nie ogrzewać? Można zatem od razu przejść do drugiego, też podstawowego pytania: jak ogrzewać?
Tutaj mogłoby się pojawić bardzo interesujące pytanie podpodstatowe: czy ogrzewać siebie, czy całe państwo? W przypadku gdy „państwo to ja” odpowiedź jest nieistotna, albowiem pytanie nie ma sensu. W przypadku gdy „państwo to nie ja” (czyli kto? my-wy-oni-one?) pytanie staje się niezwykle interesujące – należałoby rozważyć czy nie lepiej byłoby, zamiast zmuszać obywateli do zaprzątania sobie głowy najrozmaitszymi systemami produkowania ciepła i zapobiegania jego uciekaniu, zainstalować na przykład dodatkowe słońce, które ogrzałoby całe państwo, a wówczas te wszystkie kaloryfery, kotły, piece, wełny mineralne, styropiany przestałyby mieć jakikolwiek sens; oczywiście z góry należy uprzedzić i uciąć wszelkie spekulacje stwierdzając ponad wszelką wątpliwość, że jakikolwiek król-słońce, wódz-słońce, bóg-słońce czy ktokolwiek-słońce nie wystarczy i nie ma co sobie nim głowy zawracać.
Odpowiedź jest bardzo prosta: najlepiej ogrzewać za darmo, a jeśli nie da się za darmo, to jak najtańszym kosztem. Oczywiście należy też rozważyć możliwość całkowitego i raz-na-zawsze rozwiązania tego dręczącego problemu, a mianowicie przenosząc się do ciepłych krajów, gdzie ogrzewanie jest zbędne. Wbrew pozorom takie przenosiny nie są proste i mogą wygenerować znaczne koszty wszelakiego rodzaju. Należy więc szukać rozwiązania zdecydowanie tańszego.
Wydaje się, że na pierwszym miejscu takiej nigdy nie sporządzonej listy powinna znaleźć się tybetańska technika medytacyjna zwana tumo. Stosując ją możemy nawet siedzieć na golasa na lodowcu i jest nam ciepło. Co więcej, nie dość, że niczego sobie nie odmrozimy, to jeszcze możemy stopić trochę lodu, czyli nie tylko ogrzewamy siebie, ale także najbliższe otoczenie. Koszty mamy zatem ujemne – gdybyśmy potrafili ten pewien nadmiar ciepła zmagazynować i przechować, moglibyśmy go sprzedać... Tylko po co? Co byśmy z tymi pieniędzmi zrobili? Oczywiście moglibyśmy je przekazać na cele dobroczynne, lecz jeśli tak, to lepiej byłoby od razu przekazać na takie cele ciepło. Niestety, rzeczywistość wcale nie przedstawia się tak różowo, a bycie człowiekiem-kaloryferem, albo człowiekiem-piecem, do łatwych nie należy. Podstawowa trudność polega bowiem na tym, że takie samoogrzewanie się prowadzi to całkowitego paraliżu: po prostu, nie możemy robić nic innego jak tylko samoogrzewać się. Proszę sobie wybić z głowy taką sytuację, że oto siedzimy na lodowcu, wicher wiucha, a nam jest cieplutko i czytamy sobie ulubioną książkę – nic takiego.
Jak zatem widać, to co wydawało się wręcz idealnym rozwiązaniem, okazuje się rozwiązaniem wręcz odwrotnym od ideału. Cóż nam bowiem po cieple, z którego nie możemy korzystać? Cóż nam z bycia w stanie jest-mi-ciepło, skoro prócz bycia w tym stanie nie możemy robić nic innego. Można by sparafrazować znane powiedzenie: toż to ciepło dla samego ciepła. To już lepiej trochę pomarznąć, a móc robić różne rzeczy. Na przykład kilka przysiadów, a potem wypić filiżankę dobrej herbaty..... Skoro całkowicie darmowe ogrzewanie okazało się niebywale kosztowne, należy poszukać jakiegoś innego rozwiązania.
Oto ono, zresztą oparte na bardzo podobnej zasadzie, czyli ciepła endogennego, a może raczej ciepła mentalnego: czytać książki o gorących krainach. Albo takie, które sprawiają, że dostajemy wypieków na twarzy. Lecz nie takie, które wywołują dreszcze emocji. O nie, dreszcze są niepożądane, tych bowiem mamy w nadmiarze. Jakie mankamenty ma ta metoda nawet nie trzeba tłumaczyć. Można ją modyfikować poprzez czytanie takich książek pod ciepłą pierzyną – ile jednak można leżeć pod ciepłą pierzyną? Albo chodzić do ciepłej czytelni – no ale jak tam dojść gdy zacina deszcz albo mróz przenika do szpiku kości?
Tu pojawia się jeszcze jedna istotna wątpliwość. Żeby ogrzewać się za darmo czytając książki o ciepłych krajach i w ogóle o rzeczach ciepłych i rozgrzewających, musimy takie książki posiadać. Czyli najpierw musimy sporo zainwestować w bibliotekę. Zgadza się, niemniej jednak trzeba pamiętać, że nie musimy już dodatkowo inwestować w węgiel, gaz, prąd, brykiet czy drewno.
W tym momencie rodzi się pokusa, wywodząca się głównie ze świadomości gigantycznej nadprodukcji książek, że przecież można by palić książkami. To niebywale kontrowersyjna pokusa, chociaż gdy się jej bliżej przyjrzeć kontrowersyjna może zacząć wydawać się jej kontrowersyjność. Istnieje przecież cała masa książek głupich, dla których bardziej odpowiednim miejscem jest piec niż półka – zawsze jednak znajdzie się ktoś, dla kogo głupia książka wcale nie jest głupia, z chęcią natomiast spaliłby niejedną książkę mądrą i piękną, bo takowa jest według niego esencją głupoty i obrzydlistwa. Zostawmy to zatem, bo prawdę powiedziawszy i napisawszy, głupotą jest zajmować się taką segregacją książek. Zdecydowanie ważniejszy od tego problemu ideologiczno-moralnego jest problem technologiczny. Otóż, wbrew pozorom, książki palą się niedobrze, bo zamknięte nie dopuszczają tlenu do środka. Należałoby wyrywać po kolei kartki, a to jest wielce uciążliwe i czasochłonne, chociaż można się przy tym nieźle rozgrzać. Przy okazji i na marginesie należy stwierdzić, z niejakim zdziwieniem, że o ile palenie książek wywołuje oburzenie, to oburzenia nie wywołuje oddawanie książek na makulaturę i ponowne przerabianie ich na masę papierową – ciekawe dlaczego; czyżby ponowne produkowanie z owej masy całej masy głupich i mądrych książek było uważane za coś znacznie wartościowszego niż bezpowrotna zamiana masy głupich i mądrych książek w ciepło? Znacznie wygodniej jest sięgnąć po gazety. Te bowiem palą się świetnie i można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że zrobiły zawrotną karierę jako podpalacze. Dziwi też to, iż palenie gazet nie wzbudza żadnych wątpliwości moralnych, ani nie powoduje niepokojów ideologicznych tudzież wyrzutów sumienia, a przecież zdarza się, że znajdują się w nich teksty nieporównanie wartościowsze niż w niejednej książce. Co bynajmniej nie neguje celności uwagi poczynionej przez pewnego słynnego poetę, iż „dziennikarstwo to zgliszcza literatury”. Może i z tego powodu gazety palą się lepiej niż książki (wiadomo, że jakość palenia się jest odwrotnie proporcjonalna do jakości papieru – ciekawe, czy jest proporcjonalna do jakości wydrukowanego tekstu; obawiam się jednak, że nikt takich badań nie przeprowadził). Niestety, palą się krótko. I to je dyskwalifikuje jako opał. Książki też. Zresztą, jak wiadomo, kwestia ogrzewania to przede wszystkim kwestia utrzymania ciepła, czyli izolacji.
Otóż to. Książka wydaje się znakomitym materiałem izolacyjnym, chociaż nikt chyba nie badał książek pod tym względem i nie obliczał dla nich współczynnika k. Tym bardziej więc nie było badań, które określiłyby wartość izolacyjną książek w zależności od zawartego w niej tekstu. Tak jak igloo budowane jest ze zmrożonego śniegu, libloo powstaje z książek. Grube mury z podwójnych rzędów książek dostępnych od wewnątrz i z zewnątrz. Taka chatka-liberatka. Kształtu nieokreślonego, lecz z reguły na planie jakiejś litery, znaku, hieroglifu lub ideogramu. O ścianach krzywych, nierównych, zmiennych, zrobionych z wyjmowalnych książek-cegieł. Tylko książki. Wszystkie książki grube i cienkie. Jedna na drugiej. Jedna obok drugiej. Oczywiście możliwe są konstrukcje bardziej złożone, na planie słów, wyrażeń lub całych zdań. Te jednak rzadko się zachowują, gdyż łatwo ulegają rozpadowi, zresztą nigdy do końca nie wiadomo, czy takie budowle są wynikiem działania świadomego czy też przypadkowego. Litera jest nieporównanie bardziej stabilna, chyba że ma znaki diakrytyczne – te bowiem, niejako z natury, odpadają bardzo łatwo, a zresztą czemuż miałyby służyć te różne dodane kropki, kreseczki, daszki i łódeczki? Funkcjonalność nie jest najmocniejszą stroną tradycyjnej architektury liberlandzkiej (jeśli w ogóle mówienie o jakiejkolwiek tradycji w przypadku czegokolwiek liberlandzkiego ma sens). Na przykład okna, czyli ogólniej rzecz biorąc doświetlenie. Nie ma okien – takich dużych normalnie otwieranych, bo nie pozwala na to konstrukcja ściany. Co najwyżej mogą być szczeliny. Na różnych poziomach. Kiedy książki tworzące ścianę są ustawione pionowo – a kiedy są ułożone poziomo, to i tak okno, lub raczej okienko, będzie dosyć szczelinowate, albowiem większa szerokość groziłaby zawaleniem ściany..... Takie szczelinowe doświetlenie nie jest złe. Można dzięki niemu osiągać całkiem ciekawe efekty wewnątrz – gorzej z szerokimi widokami na zewnątrz, te jednak z powodzeniem mogą zastąpić wspaniałe opisy zawarte w książkach, co więcej, codziennie to może być inny widok-opis. Znacznie gorzej przedstawia się sytuacja z drzwiami. Pomyślmy jak to jest w przypadku chat wzniesionych na planie
o b p q d g
No i gdzie tu drzwi? Wejść się nie da. Zupełnie jakby ktoś budował je od wewnątrz, to znaczy obudowywał się dookoła książkami, wznosił wokół siebie mur, zamykał się w bibliootece bez wyjścia.
e jest inne. e jest schematem półotwartym. Lub pół zamkniętym. Zaś s i n wyglądają tak jakby brakowało im ściany. Albo dwóch ścian. Podobnie K lub L. Zas I wydaje się w ogóle nie mieć ścian... Jak więc w takim przypadku mówić o izolacji cieplnej i grzaniu się? A może to są domki letnie? Wakacyjne?
Lecz najciekawsza jest sprawa podłogi – czy podłoga też jest z książek? Bo jeśli tak, to znaczy, że chodzimy po książkach, depczemy je ...... niby tak, lecz jakże piękny dywan można ułożyć z okładek ...... a jeśli nie, to z czego jest podłoga?
I jeszcze jedna sprawa niewyjaśniona i trochę zagadkowa. Jeśli jedna chata, jeden dom, jest literą, to czy miasto liberlandzkie byłoby stronicą tekstu?

Libloo + libloo + libloo + ...... + libloo = LIBURBO

Czy to równanie ma sens?