Czujesz się trochę zagubiony. Zdezorientowany. A może przede wszystkim rozczarowany. Szukasz bankomatu. Już myślałeś, że go znalazłeś, że wreszcie trafiłeś do miejsca, gdzie będziesz mógł podjąć trochę gotówki. Brak bankomatów zaciekawił cię i zaniepokoił. Mógłby on oznaczać, że znalazłeś się w królestwie gotówki, bo jeśli nie ma bankomatów, to pewnie i w sklepach nie ma terminali. Wszędzie trzeba będzie płacić gotówką. Normalnymi pieniędzmi. Banknotami. Monetami. A ty się już od tego odzwyczaiłeś. Już prawie nie wiesz jak wyglądają banknoty. Gdybyś nagle, z jakiegoś powodu, musiał opisać banknot ...... gdyby to był temat pracy pisemnej będącej głównym elementem ważnego egzaminu, to byś ten egzamin oblał ...... albo gdybyś otrzymał takie pytanie: co jest na awersie banknotu dwudziestofrankowego? (użyłem franków bo założyłem, że przybywasz z kraju franków, ale możesz przybywać z kraju koron lub funtów, z jakiegokolwiek kraju, to nieistotne) i byłoby to ostatnie pytanie w konkursie, a poprawna odpowiedź na nie dawałaby ci wygraną w postaci miliona, to zapewne byś tego miliona nie wygrał, a przecież pytanie wydawałoby się takie proste, wręcz wymarzone ......... Ach, te odzwyczajenia! To już chyba trzecia natura człowieka.
Lecz nawet jeśli brak tu bankomatów, jeśli jest to królestwo, lub republika gotówki, to powinien być chociaż jeden bankomat, żeby jakoś tę gotówkę zdobyć – tak myślisz, bo rozumujesz logicznie. Nie zapominaj jednak, że logiki mogą być różne i ta, która obowiązuje tutaj (lub udaje, że obowiązuje), niekoniecznie musi być tą, którą ty się posługujesz.

Dziwna maszyna, prawda? Nie wiadomo do czego ją porównać. Może do nieco pomniejszonego wielkiego pieca hutniczego. Albo do trochę powiększonego warsztatu tkackiego. Ma też w sobie coś z betoniarki dawnego typu, chociaż nie kręci się tak ciężko chrzęszcząc niemiłosiernie. Podobna jest do batyskafu – kto wie czy nie trzeba będzie szukać na dnie oceanu niezwykle rzadkich muszli; także do latającej machiny – kto wie czy nie trzeba będzie szukać kolorowych piórek zgubionych na szczytach wyniosłych, niedostępnych gór. Można by się też dopatrzeć w niej wielu cech wspólnych z miniaturową rafinerią. Albo skomplikowaną aparaturą laboratorium chemicznego – och! nawet alchemicznego! tak, zdecydowanie alchemicznego – aczkolwiek nie robi ona wrażenia kruchej, takiej co to mogłaby się potłuc, roztrzaskać na kawałki potrącona przez nieuwagę: te retorty, probówki, menzurki, szklane kolby, spiralne rurki..... Jest solidna. Nawet bardzo solidna. Zupełnie nieprzezroczysta. Przecież skrywa w swoim wnętrzu tajemniczy mechanizm. W zasadzie jest ogromnym pudłem. Jakieś otwory, szczeliny, podajniki, wzierniki, klawiatury, ekrany, przełączniki, mostki, wajchy, korby, wystające druty, węzły, pokrętła, suwaki – prawie jak ów monstrualny pierwotny komputer wielkości dużego pokoju albo wręcz całego budynku . . . . . . Więc jednak maszyna pożerająco-wypluwająca. Jak każda. Mogłaby się nazywać monoprint. Lecz nie musiałaby – mogłaby być maszyną nienazwaną. Takie też przecież istnieją na świecie i mają się całkiem dobrze. Gdyby jednak nazywała się monoprint, to pierwsze cztery litery nie miałyby nic wspólnego z monofonią, monotypią, monografią czy też monokulturą (chociaż „nic” jak zwykle jest przesadą o wadze trudnej do ustalenia, więc powiedzmy że lekkośrednią) – miałyby za to wszystko wspólne z pieniędzmi, albowiem tym zestawieniem liter określa się w pewnym języku właśnie pieniądze („wszystko” też jak zwykle jest przesadą) Natomiast pięć następnych liter zestawionych właśnie w takiej kolejności oznacza w innym języku drukowanie. Byłaby to zatem maszyna do drukowania pieniędzy. Nie drukowałaby ona jednak zwykłych banknotów, owych franków, funtów, koron czy innych, gdyż takowe są po prostu bezwartościowymi knotami niezbyt nadającymi się do czytania. Zresztą gdyby takie drukowała, nie musiałaby być aż tak skomplikowana. A ona musi być skomplikowana, ponieważ nigdy nie wie, co będzie drukować. Ani na czym – dlatego musi mieć nieskończone możliwości pozyskiwania najróżnorodniejszych materiałów i użycia ich. Nie wiadomo przecież co komu wpadnie do głowy, co się ubrda – chociaż trudno spodziewać się, że ktoś zapragnie umieścić jakąś wyrafinowaną inskrypcję na marmurowych płytach (bo jakże by z nimi chodził? jaki musiałby mieć obszerny portfel? jakie przepastne kieszenie?), nie można takiej możliwości wykluczyć. Zaskakujące, prawda? Powiesz: jak to „ktoś zapragnie”? czy to ma znaczyć, że ja mam coś zapragnąć? Tak, to ma znaczyć właśnie to: że ty masz tu wydrukować swoje pieniądze. Mogłyby się one nazywać libry albo libery, ale nie musiałyby. Mogłyby się nazywać haiku, waka, sonet, fraszka, poemat, hasa, rapasa, trylogia, leporello, powieść-w-dziewięciu-tomach-z-epilogiem >>>>> ach! różnie mogłyby się nazywać – mógłbyś sam wymyśleć jakąś nazwę - mogłyby się też nie nazywać. To nie nazwa decydowałaby o ich wartości, ani żadne parytety w złocie i innych śmiesznych metalach. O ich wartości decydowałaby zawarta w nich opowieść (czyż wartość czegoś to nie jest przypadkiem to, co jest w tym czymś zawarte? cóż takiego zawiera w sobie złoto w porównaniu z książką czy nawet wierszem? niczego nie zawiera). A jeśli niczego nie wymyślę? jeśli niczego nie zapragnę, ani czegoś najzwyklejszego, ani ekstrawaganckiego, bo po prostu jestem matołem, albo nie jestem poetą, albo akurat mam pustą głowę, lub mam głowę nie tą co potrzeba, to co wtedy? - zapytasz. Nic wtedy – odpowiem.
Lecz jeśli nie znajdujesz w sobie najbłahszego nawet pomysłu, który mógłby posłużyć do stworzenia czegoś, zawsze znajdziesz coś, co nadawałoby się do wymiany. Jeśli zatem chciałbyś takiej wymiany dokonać, musisz opuścić to miejsce.
<<<<

Możesz też oddać coś w zastaw. Albo wziąć kredyt. Jeśli tak, to nie stój tu. Idź!
>>>>
Ruszaj!
Niespiesznie.
Niedbale.
Tanecznie.
Miękko.
Przyczajony jak kot.
Z namysłem.
Z rozdziawioną gębą.
Po omacku.
Na ślepo.
W popłochu.
. . . . . .














przyszła mi do głowy pewna historia ...... nie nie nie przyszła ..... jak mogła przyjść skoro cały czas w niej siedzi? krąży włóczy się obija po czaszce ...... ale kiedyś się w niej pojawiła – nie urodziłem się z nią – nie była w mojej głowie od razu - - - - - - nie wyczytałem jej w żadnej książce chociaż z pewnością w wielu książkach znalazłbym wiele podobnych historii - - - ludzie włóczą się po świecie i wydaje im się że to co im się przydarza jest jedyne w swoim rodzaju niepowtarzalne i unikalne nikomu przedtem coś takiego się nie przytrafiło i nikomu potem się nie przytrafi a to są historie typowe różniące się zaledwie odcieniem stopniem kontrastu i nasycenia i rozmazania konturu - - - - - . . . . . - . - . - . kropki czy kreski? kropki czy kreski? a dlaczego nie przecinki? przecinki nie na pewno nie - - przecinki są jak trawa a to nie była preria to nie był step to była pagórkowata półpustynia och chyba nawet trzy czwarte pustyni niekiedy siedem dziewiątych pustyni – w niektórych miejscach może tylko dwie piąte . . . . tam gdzie kępy suchych traw tworzyły większe skupiska - - - - przecinki nie są jak trawa – przecinki odwrócone do góry nogami byłyby jak trawa – raczej do góry nogą – raczej nóżką - - - - - - - - pliki banknotów niczym bukiety kwiatów niczym naręcza wyrwanego z suchej ziemi zielska - - wachlowali się nimi – nie nie wachlowali się . . . . to nie było wachlowanie . . . . . jeszcze nie musieli się wachlować – było już gorąco ale świat dopiero zaczynał się roztapiać - - - - nie – świat się nie roztapiał - - góry stały daleko za domami nieporuszone nie trzęsły się nie drgały nie dygotały nie unosiły się nie opadały nie udawały rozpływających się mgieł – góry ciągle były górami miały ostre kontury były rudawe szarawe niebieskawe żółtawe były pstrokate choć pastelowe . . . . . . myśli się roztapiały – krążyły po czaszce coraz wolniej coraz bardziej kleiste coraz bardziej rozmamłane i gęste – czaszka coraz bardziej przypominała kocioł z bulgoczącą smołą – jeszcze spokojne bulgotanie bardziej ruchy konwekcyjne nieustanne wznoszenie się i opadanie przemieszczanie się mas leniwe powolne wirowanie nieliczne bąble bezgłośnie pękające na powierzchni - - - - - - więc po cóż rozkładali i składali wachlarze pstrokatych banknotów? przechadzali się po peronie i dawali znaki – mamili – wabili – liczyli na to że kod jakim się posługują jest uniwersalny ogólnoświatowy i ci którzy już zdobyli miejsce w pociągu jak i ci którzy ciągle o nie walczyli z pewnością rozumieją ową tajemną licytację - - to mogło być przecież zaproszenie do gry – w karty – czyż banknot nie jest kartą? jest – jest dosyć cienką kartką papieru wiotką lecz wytrzymałą - - zbyt wiotką żeby nią grać – plik banknotów to nie talia – tasować się nie da - - ale można przekładać można rozdawać można wymieniać . . . . . . . . . chcieli wymieniać – zapewne chcieli wymieniać jedne banknoty na drugie – na tym polegała ta gra – to była bardzo prosta gra prostsza niż gra w piątkowego durnia nawet prostsza niż gra w świnię wojnę czy sroc . . . . . . . . ale nam się rozpuszczały myśli nam się gotowały głowy nam się czaszki zamieniały w kotły ze smołą – nam: tym co to swych głów nie okręcali wyblakłymi szmatami tworzącymi na pozór chaotyczne zwoje będące przecież w swej istocie bardzo przemyślnymi konstrukcjami wzniesienie których wymagało ledwie kilku prostych ruchów - - - mieliśmy przecież wnet przekroczyć granicę – jedna kraina miała się skończyć i druga kraina miała się zacząć . . . . . . aż wreszcie pociąg ruszył chociaż wiele wskazywało na to że niezbyt mu się chciało bo ileż razy można toczyć się po tych samych torach przez te same pagórki choćby i najsubtelniejszą będące akwarelą . . . . . . i chyba w porze kiedy cieni nie ma już wcale bo zmęczone i przerażone jak co dzień upałem skryły się pod naszymi stopami dotarliśmy do granicy państw: po jednej stronie były zasieki żołnierze karabiny a po drugiej nie było nic – i wyglądało to tak jakby ci żołnierze byli tam by rozpaczliwie i ze wszystkich sił bronić ich państwa przez tym niczym co się znajdowało po drugiej stronie . . . . . . . . . . . . wjechaliśmy w to NIC które niczym nie różniło się od tego COŚ które opuszczaliśmy - - - - - przez kilka godzin przez pół dnia może przez więcej niż pół dnia – nie wiadomo bo wydawało się że słońce stanęło na niebie ziemia przestała się obracać pastelowo pstrokate wzgórza ciągle te same mogłoby się zatem również wydawać że i toczenie się pociągu jest zupełnie pozorne że to raczej pełzną myśli i wyobrażenia zaś przemierzany dystans jest zupełnie niemierzalny – jechaliśmy przez to NIC i nie wydarzyło się nic co mogłoby a wręcz powinno się wydarzyć: nikt nikogo nie kontrolował nikt nikogo o nic nie pytał nikt nikogo nie zatrzymywał nikt nikogo nie sprawdzał nikt się nie pojawił nikogo nie było nigdzie widać - - jakbyśmy wjechali do jakiegoś niepaństwa : : : : : : : : : : : : : : : : : mógł być ten pociąg kolorową gąsienicą wolno i wytrwale sunącą do przodu w poszukiwaniu ustronnego miejsca gdzie nie niepokojona przez nikogo otuli się kokonem i zaśnie by przebudzić się nieziemsko pięknym motylem – lecz tego chyba nikt sobie nie wyobrażał nikt z jadących tym pociągiem tak tego nie postrzegał nikt o tym tak nie myślał - - co innego kłębiło się w głowach otulonych kokonami turbanów – na pewno nie piękne motyle może dopiero piękne włochate gąsienice . . . . . . . . . . . . . . . aż nagle i wreszcie z owej nicości wyłonił się barak który mógłby być szałasem pasterzy albo siedzibą zbójców – mógłby też być siedzibą żandarmerii albo straży granicznej i gdyby tym albo tamtym był to nie wprawiałby w zdumienie co najwyżej niszczyłby kolejne marzenie i pozbawiał złudzeń co niekoniecznie musiałoby być poczytywane za coś okropnego nieludzkiego i złowieszczego zważywszy na to do jakich okropieństw doprowadziło już niejednokrotnie upieranie się przy złudzeniach i marzeniach gdy próbowano je realizować lub je realizowano nie zwracając uwagi na cenę i koszty - - to nie znaczy że złudzenia i marzenia to to samo choć na pewno wiele mają ze sobą wspólnego - - - - - na tej nędznej szopie na tej budzie skleconej z kamieni blachy desek kurzu i cienia widniał napis KASA . . . . . . . . . . ci z głowami w chmurach brudnych i czystych rzucili się do szturmu wyjąc i krzycząc pchając się tratując walcząc jakby to była twierdza której zdobycie otwierało drogę do podboju przebogatej krainy ukrytej gdzieś za pastelowymi górami - bo tak przecież w istocie było – zmienili się w ogromną sturęką stonogę tysiącopalcą i te palce próbowały wepchnąć się do środka KASY wszystkie naraz każdą szczeliną każdą dziurą każdym otworem – to zadziwiające że strategia po-kolei tak przecież użyteczna może być gdzieś zupełnie nieznana a nawet jeśli jest znana to nie ma najmniejszych szans w starciu ze strategią wszyscy-naraz szczególnie wtedy kiedy nie ma niebezpieczeństwa że czegoś zabraknie nikt się przecież nie dosiadał nikt też nie wysiadał pociąg był i nic nie wskazywało na to że ktoś mógłby nie pojechać dalej z tak trywialnego powodu jak brak biletu - - - - - lecz cóż my mogliśmy o tym wiedzieć my-z-gołymi-głowami-lub-w-czapkach – jak my mieliśmy kupić bilety skoro nie wymieniliśmy wtedy na peronie jednych pstrokatych banknotów na drugie równie pstrokate - - och normalnie zupełnie normalnie musieliśmy tylko trochę poczekać aż sturęki tysiącopalcy stunogi zwierz rozpadnie się i rozproszy a wtedy odsłoni się pole do negocjacji – czasu na pewno nie zabraknie – czasu jest dosyć – pociąg stoi jak stał